Pokazywanie postów oznaczonych etykietą guz mózgu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą guz mózgu. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 marca 2015

Karolina

Blog Karoliny :http://naturologia.com.pl/
FB :https://www.facebook.com/naturologia.blog
moja historia – CZĘŚĆ I

Zawsze mnie dziwiło, dlaczego co druga osoba, która wyleczyła się z nowotworu, wydaje książkę. Nawet, kiedy już mnie zdiagnozowano i przetrwałam pierwszą falę choroby, nie miałam pojęcia dlaczego ludzie o tym piszą. I dla kogo? Kto chciałby o tym czytać? Kiedy wtedy przetrwałam, wydawało mi się to banalne, że się udało. Mówiłam, że mam szczęście w nieszczęściu. Wydawało mi się wtedy, że skoro bez szwanku wyszłam z tamtej sytuacji, to już wszystko, co najgorsze mam za sobą. To było najtrudniejsze, co mnie w życiu spotkało, a poszło tak gładko… Co później miałoby pójść nie tak? Czego nie mogłabym dokonać, skoro udało mi się wyleczyć ze śmiertelnej choroby? Guz miał ponad 10 centymetrów średnicy. Niczym ogromna piłka, która jakiś cudem znalazła się pod moją skórą. Po operacji i usunięciu części mięśnia czworogłowego uda bałam się tylko jednego – niepełnosprawności. Pierwszym pytaniem po przebudzeniu z narkozy i wizycie lekarze było – czy będę mogła biegać? Lekarz subtelnie wykręcił się z udzielenia odpowiedzi na moje pytanie. Nie pamiętam co wtedy czułam. Chyba tak naprawdę nic do mnie nie docierało.

Tak, do wtedy najgorszą rzeczą w moim życiu było podpisanie zgody na ewentualną amputację nogi.
Zawiesiłam całe swoje życie. Ok, już i tak było zawieszone. Przez jakiś czas po prostu dochodziłam do siebie. Skakałam po schodach na jednej nodze. Nie chciałam się czuć chora i nie chciałam czuć się tym bardziej niepełnosprawna albo niezaradna. Z biegiem czasu zaczęłam kuśtykać na chorej nodze. Aż dwa miesiące po operacji zaczęłam biegać. Każdy lekarz złapałby się za głowę, gdybym zapytała go o pozwolenie, ale sama wiedziałam lepiej, chciałam tego i po prostu to zrobiłam. Zaczęłam biegać. Z każdym krokiem czułam napięcie w nodze. To nic dziwnego, noga była nieużywana od kilku tygodni, w środku trwał proces gojenia, poprzecinane kanały i nerwy wylewały różne płyny w miejsce po guzie, wywołując nieprzyjemne pieczenie. Byłam uparta i wytrwała. Wcale nie byłam jakąś zapaloną biegaczką przed. Owszem, lubiłam sobie czasem wieczorem pobiegać i wiedziałam, że to coś dla mnie, ale kiedy otarłam się o możliwość stracenia nogi, nagle ten akt stał się niesamowicie ważny. To jak docenienie zabawki, którą ktoś chciał mi odebrać. Znacie to uczucie, na pewno na setce przykładów.

Biegałam. Po trzech miesiącach zaczęło mi to wychodzić naprawdę dobrze. Przestałam utykać na nogę, wszystko wróciło do swojego normalnego trybu. Wszyscy zapomnieli o mojej chorobie i ja też wymazałam to z pamięci.


moja historia – CZĘŚĆ II

Rok po operacji dalej zafascynowana frajdą jaką sprawia mi aktywność fizyczna, zaczęłam szukać dalej. Trafiłam na trening siłowy. Na początku zaczęło się skromnie. Kilka kilogramów na sztandze, albo przysiady z małymi handelkami. Ale jednak zaczęło się. Zaczęło i pokochałam to całkowicie. Siłownia stała się moim drugim domem. Ćwiczyłam tak dwa lata. Operacja nogi stała się moim atutem. Lubiłam czasem zdradzać koksom z siłowni, że robię przysiady z sześćdziesięciu kilogramową sztangą na karku. To było to. Trening stał się obsesją, codziennie zaczynałam dzień wizytą na siłowni. Czułam się wielka robiąc to, pokonując swoje słabości, pokonując jakieś ograniczenia fizyczne. Nigdy nie sądziłam, że będę potrafiła zrobić szpagat, ale wtedy osiągnięcie tego było czymś wyjątkowym.

Ograniczenia mnie zdeterminowały. Nie, nie patrzyłam czy mi to szkodzi, czy mi tak wolno. Po prostu byłam szczęśliwa. Ba, rzucałam nawet wyznania, że swój ostatni dzień na ziemi spędziłabym na siłowni, katując się treningiem do ostatnich sił. Tak, to był atut, że miałam raka i prawie odcięli mi nogę a potem wychodziłam na salę i używałam, jak to mówią „męskich ciężarów”. To były sukcesy. Ogromne sukcesy. Dziesięć podciągnięć na drążku w jednej serii. Ah, wspominam z zachwytem. To był mój świat, całkiem. Totalnie tym światem pochłonięta zaczęłam sobie szkodzić – dieta bogata w białko, czasem nawet proszkowane suplementy białkowe.

Potrafiłam w ciągu dnia zjeść pół kilograma białka zwierzęcego, przy 50 kilogramów wagi. WAY TO MUCH! Wtedy to nie było ważne. Liczyła się radocha i endorfiny z wykonywanego wysiłku. Nawet mój dyplom licencjacki stał się drugoplanowy. Najważniejsze było, żeby nie odpuścić treningu. Tak, to był dom…


Koniec stycznia.
Atmosfera na uczelni była podgrzana do czerwoności. Perfekcjonizm wcale nie jest zabawny. Stres, stres, stres. SO MUCH STRESS! Musiałam dać z siebie wszystko, nie wiem jaki był w tym cel. Chyba po prostu fakt, że wiem, że muszę działać na 100% swoich możliwości. Własna satysfakcja z dobrze wykonanego zadania – o to chodziło. Oczywiście zawsze da się zrobić coś lepiej. Zaczęły się zawroty głowy, zaczęło mnie kłuć w klatce piersiowej, sparaliżowało mi część twarzy do tego stopnia, że mogłam sobie nawet dotykać gałkę oczną opuszkiem palców. Tak, na wszystko możesz znaleźć sobie wytłumaczenie – paraliż od przewiania rozgrzanej głowy po treningu, skurcze w klatce to nerwobóle ze stresu z uwagi na pracę licencjacką. Taka była moja diagnoza – ta w wersji light. Od razu wiedziałam, że to wcale nie jest takie nic. Mówiłam mamie, że powinnam iść na rezonans głowy, a trenerowi na siłowni powiedziałam, że raczej mam guza mózgu. No i masz! Albo wykrakałam, albo mam dobrą intuicję. Rezonans. 5 minut po już wiem, że jest guz. Moja reakcja? Ja jej nie pamiętam, ale z opowiadań rodziny wiem, że powiedziałam… „OKEJ”. Rozumiecie? „”OKEJ”. Hah.

Na drugi dzień na konsultacji z neurochirurgiem dowiaduję się, że mój nowy stworek wybrał sobie najtrudniejszą lokalizację – kąt mostowo – móżdżkowy, średnica trzy centymetry. Neurochirurg proponuje inną klinikę z uwagi na to, że operację lepiej wykonać na sali operacyjnej wyposażonej w monitoring pracy nerwów czaszkowych. Bardzo dobry neurochirurg, naprawdę. Stwierdził, że jest w stanie się podjąć tej operacji i jeśli mam takie życzenie to może ją wykonać, ale mimo wszystko wysyła nas na konsultację w inne miejsce. Tydzień później jestem już w szpitalu. Badania, badania, badania.

To był dziwny moment, z miejsca, w którym teraz to piszę czuję, jakby ta cała historia przydarzyła się zupełnie innej osobie. Jakbym to nie była ja.


moja historia – CZĘŚĆ III

Skoro miałam „historię onkologiczną” to ważne było, przed poddaniem mnie operacji, wykluczenie możliwych przerzutów. Leżałam w szpitalu tydzień dopóki sztab lekarzy podjął decyzję. I tak, operujemy. Przywykłam do myśli, że zgolą mi część włosów. Przywykłam chyba do wszystkiego. Nie bałam się, albo bałam, ale tego teraz nie pamiętam. Wiedziałam, że nie stanie mi się nic złego. Nie czytałam, nie googlowałam i nie pytałam o to, co może mi się stać. Nie chodzi o to, że było mi wszystko jedno. Po prostu nie chciałam się straszyć i pesymistycznie nastawiać. Wierzyłam w swoje szczęście. I tak bardzo negatywnie wpływała na mnie dziewczyna z mojej sali, która ciągle mówiła, że czarno to wszystko widzi w moim przypadku, że powinnam iść na dół do szpitalnego salonu fryzjerskiego obciąć włosy przed operacją, bo ona po swojej przez tydzień wydrapywała skrzepy krwi a na końcu i tak zadzwoniła po fryzjerkę, która obcięła ją na krótko. Byłam już tak blisko posłuchania jej… Myślami już schodziłam do tego fryzjera. I tak bardzo się cieszę, że tego nie zrobiłam, bo tydzień po wyjściu ze szpitala moje włosy wyglądały tak, jak przed operacją. W ogóle nie było widać, żeby wygolili mi dużą część włosów na głowie. Obeszło się bez chustek, peruk, fryzjera i kapeluszy.

31 marca 2014. 
Operacja. Cała noc na OIOMIE. Faszerowana morfiną i tak pamiętam, że wyłam z bólu – zimna, ciemna, sterylna sala. Przez moment czułam, że to kostnica. Z trudem otwierając powieki widziałam tylko wydzierające się z półmroku jakby aluminiowe, srebrne ściany. Słychać było tylko moje jęki z bólu i dźwięki aparatury rejestrujący mój puls. Pamiętam, że dwa albo trzy razy przyszła pielęgniarka podać mi kolejną dawkę morfiny, a potem odpływałam… Jednak wywieźli mnie stamtąd, to nie kostnica. Zawieźli na kontrolny rezonans i kazali samej, słabej przeczołgać się na łóżko do rezonansu. Pamiętam, że bolało, ale miałam to gdzieś. Sala pooperacyjna. Trzy dni z życia. Najgorsze trzy dni w moim życiu. Naprawdę. Wtedy uświadomiłam sobie, jak potworne musi być życie ludzi, którzy czują się tak codziennie. Koszmar. Nie, ja nigdy nie utożsamiałam się z ludźmi chorymi na raka. Zawsze to było odległe ode mnie, nadal tak jest. Nie czułam się i nie czuję chora na raka.

Wracały do mnie różne wspomnienia – na przykład mój anestezjolog, którego poznałam wjeżdżając dopiero na salę operacyjną. Było straszne zamieszanie tam wtedy. Jeden neurochirurg został zatrzymany dłużej na poprzedniej operacji i nie wiedzieli co ze mną. Usypiać? Nie usypiać? Zaczęli ze sobą głośno dyskutować. A wtedy ten pan, o posturze i oczach Świętego Mikołaja, położył swoje obie dłonie na moim przedramieniu, takim stanowczym, zdecydowanym ruchem i powiedział „przestańcie, bo dziewczyna się będzie denerwować”. I wtedy ten facet ocalił mi życie. To było wszystko, co ktokolwiek mógł dla mnie zrobić w tamtym momencie. Nie chodzi już nawet o słowa. Chodzi o gest. Wryło mi się to chyba już na zawsze w głowę. Spotkałam go potem jeszcze raz na jednej z sal szpitalnych. Pamiętał mnie. Ja jego też. I nigdy go nie zapomnę.

Dziwne też było mijanie na korytarzu moich dwóch neurochirurgów. Nie potrafiłam im nawet spojrzeć w oczy. Czułam się, jakbym mijała jakieś bóstwo i nie była godna nawet kontaktu wzrokowego. A jeden miał niewiele ponad trzydzieści lat. To są prawdziwi artyści. Jak myślę o nich to napełnia mnie tak ogromny podziw, że nogi się pode mnę uginają. Pomijając już fakt, że nie sądziłam, że takie operacje przeprowadza się w Polsce. Tym bardziej z tak świetnymi rezultatami. Trafiłam najlepiej. Wiem o tym. Cały personel oddziału neurochirurgi nie mógł się nadziwić, że nie miałam żadnych efektów ubocznych – nawet tymczasowych. Że jednak nie opadał mi lewy kącik ust, tak jak prognozowali. Byli zadowoleni z tej operacji. Widziałam to.

moja historia – CZĘŚĆ IV

Kwiecień 2014. 
Tydzień po operacji przyjechała po mnie mama z siostrą i bratem. Długo czekaliśmy na wypis. Poszłam się przejść po szpitalu z rodzeństwem, kiedy mamę wezwał do gabinetu mój lekarz prowadzący. Wróciliśmy ze „spaceru” i czekaliśmy na mamę bardzo długo. Nie wiedzieliśmy gdzie jest i nie odbierała od nas telefonu… Wróciła bez słowa. Usiadła i milczała. Dopiero po dłuższej chwili powiedziała, że podczas badań przygotowujących mnie do operacji wykryli przerzuty w obu płucach. To są takie momenty, kiedy człowiek czuje, że wpada w taką ogromną, czarną, głęboką dziurę. Spadałam i spadałam. Coraz ciszej słyszałam to, co opowiada mama. Centymetrowe guzki w obu płucach. Opis mówił, że to prawdopodobnie meta, czyli przerzuty.

Oj, smak powrotu do domu nie był już taki jak to planowałam. Płakałam całą drogę do domu. Jakbym wyszła na jakiś wysoki szczyt, a potem okazało się, że przed prawdziwym szczytem dzieli mnie jeszcze ogromna i stroma przepaść. Nie miałam wtedy siły na nic. Miałam w głowie tylko czarne, najczarniejsze scenariusze… Było ciężko. Nawet oddychanie sprawiało trudność. Co dalej? Co ze mną będzie? Przez trzy dni po powrocie do domu miałam depresję. Nie umiałam planować, nie chciałam myśleć o przyszłości. Nie umiałam nawet zasnąć, albo wyłączyć te dziwne i dramatyczne projekcje z mojej głowy. Przyszłość nie istniała dla mnie wtedy. I tak było kilka dni, a potem z dnia na dzień po prostu wzięłam się w garść. Nie wiem skąd taka decyzja i siła, żeby ją podjąć. Nie pytajcie.

Podjęliśmy działania w kierunku diagnozy płuc. Wszyscy lekarze byli przerażeni. Nie wiem sama czym bardziej – czy tym, że młoda dziewczyna jest tak bardzo chora, czy tym, że młoda, tak bardzo chora dziewczyna, zachowuje się tak, jakby nic do niej nie docierało i czego nie rozumiała. Otóż docierało, nawet bardzo. Ale przecież jeszcze żyłam! Tak, żartowałam sobie, że padło mi na mózg… Dosłownie. Skierowanie na PET. Badanie. Czas między tym wszystkim nie jest istotny. To było trochę jak zawieszenie w próżni. Nie było nic przed, nie było nic po. Po prostu próżnia, ale psychicznie zaczęłam się podnosić i nawet coraz częściej zapominać, chociaż na moment, że jestem tak bardzo chora.

Odbiór wyników. Ok, przeczytałam o guzach w płucach. Wszystko elegancko zwymiarowane. Żeby było ciekawiej każdy w innym płacie… Czyli jeśli operacja to do usunięcia całe płuco. Co jeśli moje guzki zajmują oba płuca? Wytną wszystko? Zostawią mi jedną ósmą z tego co jest? I skoro na jednej operacji można zoperować tylko jedno płuco, to czy w takim razie czekają mnie jeszcze wie operacje? Kolejne dwie blizny przez cały brzuch? Opis badania PET jest naprawdę dziwny, w ogóle nie miałam pojęcia o co tam właściwie chodzi. Zadzwoniłam do mamy, opowiedziałam, że jest jakaś nadczynność w głowie (przez proces gojenia po operacji), macicy (ze względu na fazę cyklu) i kręgosłupie – pamiątka po intensywnych treningach na siłowni, jak sądziłam. I co zrobiłam po tym telefonie? Poszłam na rolki…


moja historia – CZĘŚĆ V


Maj 2014.
Pulmonolog odsunął sprawę z płucami na rzecz kręgosłupa.
Konsultacja u neurochirurga. Podobno najlepszy w kraju. I przyjmują mnie na oddział. Kolejna diagnostyka. Trzy badania z kontrastem w ciągu sześciu dni. Bleh, czułam się jak śmieć. Jednocześnie czułam, że w tym szpitalu, zaczynają mi coraz bardziej dokuczać plecy. Miałam problemy z normalnym podniesieniem się z łóżka. Proponowali nawet, żebym nie wychodziła schodami na czwarte piętro oddziału, tylko korzystała z windy. Tak, chcą grzebać w moim kręgosłupie i nie pozwalają mi chodzić, póki jeszcze mam taką okazję… W międzyczasie otrzymałam wynik badania wycinka z mózgu, który mówił, że guz, który usunięto to przerzut ALE UWAGA – nowego nowotworu, innego – adenocarcinomy. Czyli gorzej niż mięsak. Juhuu. Dowiedziałam się, że nie mam „odporności na nowotwory”. Rozumiecie? Miałam odporność na grypę i przeziębienie, ale brakło mi jej na choroby nowotworowe.

Zostałam wezwana „na dywanik” ordynatora. Neurochirurg oznajmił, że ma zamiar mnie operować. Nie owijał w bawełnę. Powiedział, że chce dostać się do kręgosłupa przez klatkę piersiową, z usunięciem dwóch żeber, które przylegają do trzeciego kręgu piersiowego i wymienić ten kręg na syntetyczny. Sprawa na rezonansie wygląda trochę mniej ciekawie niż na robionym wcześniej badaniu PET. MRI pokazywał, że trzon w objętym nowotworem kręgu, jest pęknięty. Chyba nawet pamiętam kiedy pękł. Styczeń 2014, kiedy wróciłam z biegania i czułam, jak okropnie kłuje mnie coś w klatce piersiowej. Myślałam, że to zawał. Potem twierdziłam, że to nerwoból ze stresu. Dopiero po czasie dowiedziałam się, że w tym odcinku, ból kręgosłupa promieniuje do żeber i klatki piersiowej.

Tą samą procedurą – operacją przez brzuch, chcą mi w kolejnej operacji usunąć kręg w odcinku lędźwiowym. Dobrze – blizna na nodze, blizna na głowie, dwie blizny po operacji płuc, którą najprawdopodobniej też muszę przejść, plus kolejna po operacji kręgosłupa przez klatkę piersiową i na deser jeszcze jedna – ta na samym dole brzucha. Czwarty kręg lędźwiowy jest dość nisko…

W ramach wiadomości pocieszającej, usłyszałam, że na trzysta operacji rocznie, które wykonuje mój neurochirurg, ŻADNA nie zakończyła się niepowodzeniem. Pocieszeniem było też to, że tych dwóch żeber i tak nie potrzebuję. Nie potrzebuję? I jeszcze jedno, że po operacji odcinka piersiowego nie będę musiała dochodzić do siebie w gorsecie, bo wszystko ładnie trzyma klatka piersiowa.

Konsultacje trwały jeszcze na temat tego, czy operację usunięcia kręgu piersiowego można połączyć z operacją płuca. Tak, to było bardzo ciekawe wyzwanie dla chirurgów. I bardzo, bardzo wymagająca operacja dla mnie, pacjenta. I dziękuję Bogu, za to, że musieli się na ten temat jeszcze konsultować.


moja historia – CZĘŚĆ VI (przełom)

Maj 2014. 
Wyszłam ze szpitala do domu na kilka dni. Nie pamiętam uczuć jakie mi wtedy towarzyszyły. Pamiętam tylko jedno pytanie, które ciągle wierciło mi dziurę w głowie – czy powinnam poddawać się tej operacji? Cały czas zastanawiałam się czy ludzie umierają na raka czy na leczenie na raka. Cały czas się nad tym zastanawiałam. Cięgle nie dawało mi to spokoju.

Mama w szpitalu zaopatrzyła mnie w bardzo wiele książek. Nie wiem czy robiła to z premedytacją. Wiedziała mniej więcej, co w nich jest, ale nie miała pojęcia, że znajdę tam odpowiedzi na wszystkie moje pytania. No może wtedy jeszcze nie na wszystkie. Ale nagle wszystko zaczęło mi się układać w całość.

W dniu, w którym wyszłam wtedy ze szpitala, usiadłam wieczorem obok mamy przy stole w kuchni. Rozmawiałyśmy chwilę. Wiem, że dużo rzeczy działo się wtedy w mojej głowie i ciężko mi sobie dzisiaj przypomnieć to wszystko. Pamiętam jednak coś najważniejszego. Jakiś ogromny przełom. Mama jadła kolację, a ja siedząc tam obok niej powiedziałam dokładnie tak: „czuję, że nie powinnam poddawać się tej operacji”. Nie, nie chciała mnie do niczego przekonywać. Powiedziała, że ta decyzja należy do mnie, ale widziałam radość w jej oczach, kiedy usłyszała moje wyznanie. Tak, wiedziałam, że ta decyzja należy do mnie, ale to, że się ucieszyła z mojego wyznania było dla mnie jak światełko w tunelu.

I co zrobić? Albo operacja się powiedzie, albo nie. Nawet jeśli się powiedzie to już nigdy nie będę mieć swojego kręgosłupa w jednym kawałku. Jak moje życie będzie wyglądać po? Czy będę się normalnie poruszać? Czy dochodzenie do siebie po operacji będzie bolesne? Czy kiedykolwiek będę mogła nosić na rękach własne dziecko? A co jeśli nie poddam się operacji? Jaką mam gwarancję, że coś innego okaże się skuteczne? Ile osób tak naprawdę wyleczyło się naturalnymi metodami? Ile mam czasu, żeby spróbować jakiejś z nich? Jak szybko mój nowotwór się rozwija? Kłóciło się we mnie wszystko. Zaufałam czemuś w środku. Intuicji? Podjęłam decyzję – rezygnuję z leczenia konwencjonalnego i nie kładę się na stół operacyjny.4


moja historia – CZĘŚĆ VII

Po wyjściu wtedy ze szpitala mój stan zaczął się pogarszać. Już na oddziale miałam problemy ze swobodnym wstaniu z łóżka. Podpieranie się na rękach sprawiało mi ogromny ból. Było gorzej. Czułam, że zaczyna być naprawdę nieciekawie…

Dzień po podjęciu decyzji, o tym, że nie poddaję się operacji, dostałam wyniki badań ze szpitala. Podczas przyjęcia do szpitala zrobili mi rezonans odcinka piersiowego, rezonans odcinka lędźwiowego i tomografię płuc. Trzy ciężkie badania z kontrastem praktycznie dzień po dniu. I faktycznie – stan kręgu piersiowego był fatalny, gorszy nawet niż pokazywał to wynik badania PET, który był robiony kilka tygodni wcześniej. Zmiana nowotworowa objęła cały kręg trzeci i do tego wykazało pęknięty trzon. Nowotwór zajął nawet kanał rdzeniowy. Nagle mnie olśniło! Ach, to stąd tej ból w klatce piersiowej, który towarzyszył mi już od stycznia! Ból z tego odcinka kręgosłupa promieniuje do żeber i często można go w ogóle nie połączyć z problemami kręgosłupa. Jak teraz zastanawiam się nad tym, jakim cudem kilka tygodni wcześniej podciągałam się w takim stanie na drążku to nie chce mi się wierzyć, że nie stało się nic poważnego…

Przeglądam dalsze badania i widzę wynik rezonansu odcinka lędźwiowego. Guz w czwartym kręgu, sytuacja nie tak tragiczna jak w przypadku kręgu w odcinku piersiowym, ale i tak, według neurochirurgów, nadawał się cały do wymiany na syntetyczny. To, że nie było z tym kręgiem wielkiego dramatu, jakoś całkiem pomijałam go w tym wszystkim. Zwłaszcza, że nie odczuwałam z jego strony jakichś wielkich dolegliwości. Trochę bolały mnie tam plecy, ale w porównaniu do tego, jaki dyskomfort sprawiał mi odcinek piersiowy, to było naprawdę nic.

I ostatni wynik, tomografia płuc – poprzednie badanie sprzed operacji w marcu mówiło o licznych guzkach w obu płucach, w obu płatach, więcej w płucu prawym. A ten wynik co mówił? W lewym płucu opisano jednego guzka, a w płucu prawym pięć zmian, w znacznej części z rozpadem – cytuję – „(chemioterapia?)”. Chemioterapia? Nigdy w życiu nie miałam chemioterapii…

Co to znaczy? Tak, to było światełko w tunelu. I wtedy pozwoliłam swojej intuicji rządzić swoim życiem. Pozwoliłam jej na to całkiem, otworzyłam się na wszystko, co miało mnie spotkać…


moja historia – CZĘŚĆ VIII

Koniec maja 2014. 
Tydzień po powrocie ze szpitala do domu zaczęło być źle, naprawdę źle. Nie dość, że po trzech badaniach z podaniem kontrastu, czułam się jak śmieć a moja skóra na twarzy i szyi wyglądała, jakbym była poparzona. Do tego jeszcze plecy bolały mnie do tego stopnia, że nie mogłam siedzieć, chodzić, leżeć, spać. Nie mogłam nic…. Wstawanie z łóżka zajmowało mi piętnaście minut. Tak samo kładzenie się do łóżka. Było fatalnie. Nie, nie było mowy o tabletkach przeciwbólowych. A wtedy w grę mogłaby wchodzić nawet morfina.

Przez tydzień, chodząc i siedząc, trzymałam się za bark. Było jeszcze gorzej. Nie mogłam unieść głowy z poduszki leżąc w łóżku, czy to na plecach czy na brzuchu. A wstawałam turlając się na brzeg łóżka i na głębokim wdechu szybko podnosiłam się do góry, angażując moje wszystkie – wtedy marne siły – do działania.

Zawzięłam się. Powiedziałam, że nie rezygnuję. Nie poddaję się. Nie biorę żadnych tabletek. Nie idę do szpitala. Po prostu to przetrwam.

Wtedy pomogły mi książki, w których wyczytałam o kryzysach ozdrowieńczych. Czy to był kryzys ozdrowieńczy? Już? Trzy tygodnie po jakichkolwiek zmianach w swoim życiu? Czy raka tak szybko się leczy? Co się dzieje? A może się pogarsza? Może pęknięty kręg rozpada się we mnie i przebije płuca, inne narządy? Może uszkodził się rdzeń kręgowy i przy jakimkolwiek ruchu zostanę sparaliżowana?

To był gówniany tydzień. Z dnia na dzień zaczęło się minimalnie poprawiać, ale wcale nie wyglądało wtedy, że z tego wyjdę. Szło mi coraz lepiej z moją techniką wstawania z łóżka. opracowałam dość ciekawy system. Najbardziej plecy bolały rano, po pozycji leżącej, dlatego starałam się cały czas chodzić. Chodzenie też bolało, dlatego stąpałam z nogi na nogę, żeby odwrócić swoją uwagę. Stąpałam trzymając się za lewy bark i głęboko oddychając, kiedy tylko nadchodził jakiś silniejszy ból. I przechodziło… Głębokie oddychanie działało lepiej niż tabletki na ból. Dosłownie działało.

Ciągle widziałam minimalną różnicę w moim stanie zdrowia. Uwierzyłam, że to kryzys ozdrowieńczy. Cieszę się, że trafiłam na informacje, które mnie o tym uprzedziły. Dzięki temu wytrwałam. Wytrwałam, bo miałam świadomość, że chwilami może wyglądać, jakby nadchodził koniec. Zwłaszcza, że kryzysu nie spodziewałam się tak szybko.

Poprawiało się nadal. Zaczęłam podchodzić do swojego przypadku pełna nadziei, wtedy tak naprawdę szczerze. Rozpadające się guzki w płucach, kryzys ozdrowieńczy, który mnie odwiedził – to wszystko działało bardzo kojąco i motywująco. Ale wiedziałam, że czeka mnie jeszcze bardzo długa droga. I nagle przestałam być tym przerażona… Dam sobie radę. Dam sobie radę…


moja historia – CZĘŚĆ IX

Koniec maja 2014. 
Przetrwałam tygodniowy kryzys ozdrowieńczy. Szczęśliwa, że najgorsze już za mną, zaczęłam pozwalać sobie na trochę więcej aktywności fizycznej. Trochę pracowałam w ogródku. Zaczęłam czasem nawet chodzić na minitreningi do garażowej siłowni. Czasem chodziłam na basen. Dźwigałam doniczki z trawą pszeniczną… I któregoś dnia podczas podnoszenia jednej doniczki poczułam ogromny ból w dole pleców. Zakręciło mi się w głowie. Małymi kroczkami weszłam do domu i usiadłam na sofie. Nikogo więcej nie było wtedy w domu. Usiadłam i po minucie postanowiłam pójść po telefon, żeby zadzwonić do mamy.

Wstałam. I przez całe moje ciało przeszedł przeszywający, paraliżujący prąd, widziałam tylko białe plamy przed oczami. Potworny ból, który całkowicie mnie zdezorientował. Aha, czwarty kręg lędźwiowy. Co teraz? Zanim doszłam do siebie i zaczęłam cokolwiek widzieć minęły chyba dwie minuty. Najdłuższe dwie minuty mojego życia.

Kiedy wreszcie się ocknęłam, podeptałam do telefonu i zadzwoniłam do mamy. Nie chciałam jej niepokoić, ale strasznie spanikowałam. Czekałam na nią jakiś czas, stojąc i trzymając się lady barowej w kuchni. Stałam tak nawet, kiedy ona już wróciła. Stałam tak trzy godziny. Bez ruchu. Bez drgnięcia nawet stopą, bo wtedy podrażniałam nerw i prowokowałam ból. Potem udało mi się usiąść, co zajęło pewnie jakieś dobre 10 minut. I kiedy już usiadłam, siedziała w nieruchomej pozycji kolejne trzy godziny. Koszmar. Stwierdziłam, że przecież tak nie zostanę… Musiałam zrobić coś. Oddychanie tym razem nie było aż tak skuteczne jak w poprzednim przypadku. Minęło już sześć godzin od mojego, NAPRAWDĘ bezczynnego egzystowania. Po prostu czekałam i sama nie wiem na co. Ok, zachciało mi się siku. Ogarnęła mnie ogromna determinacja i powiedziałam sobie, że dotrę do łazienki. Udało się. Chociaż ściąganie po milimetrze spodni i sikanie w pozycji „na Małysza” nie należało do najprzyjemniejszych. Kiedy udało mi się zrobić już kilka tych kroków to zaczęłam chodzić, a raczej dreptać. I dreptałam tak przez kolejne trzy godziny.

Ok, biorąc pod uwagę poprzedni atak bólu, byłam przygotowana na tydzień wycięty z życia i dochodzenie do siebie. W żółwim tempie udało mi się ułożyć w łóżku, z nogami pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, opartymi na wieży z poduszek. Zasnęłam i bałam się wstawania z łóżka następnego dnia. czwarty kręg piersiowy trzymają mi jeszcze żebra, a tutaj? Jeśli coś pęknie to dosłownie złamię się na pół…

Poranek. Otworzyłam oczy, poleżałam chwilę, wzięłam głęboki oddech i ściągnęłam z siebie kołdrę jedną ręką. Przygotowywałam się mentalnie to wstawania z łóżka. Bardzo ostrożnie przesunęłam się do krawędzi łóżka i… i nie miałam pojęcia co robić dalej. Bezradność. Totalna bezradność i strach przed bólem. Był naprawdę koszmarny. Ok, wyłączyłam chyba wszystkie swoje zmysły i usiadłam na łóżku. Uf, chociaż tyle. Usiadłam i wcale nie było tak źle. Jeszcze tylko wstać… Nastrajałam się chwilę na to i planowałam kolejny ruch. Trzy, czte-ry, wstałam. Uf, naprawdę nie było źle. Pierwsze kroki i czuję, że naprawdę daję radę. Dawałam radę i wcale nie bolało tak jak poprzedniego dnia, ale oczywiście maksymalnie się oszczędzałam. Nie chciałam znowu tego poczuć więc każdy ruch wykonywałam w ogromnym skupieniu i wolnym tempie.

Na drugi dzień zaczęło wszystko wracać do normy. Ach, czyli drugi kryzys ozdrowieńczy? Tak przypuszczałam…

Kilkanaście dni później wróciłam do ogródka i podnosiłam na rękach pięciolatka. Tak, wiem – nie powinnam, ale to była taka euforia, że mogłam to zrobić. Niesamowite uczucie. Wprawdzie trochę to daleko do pięćdziesięciu kilogramowej sztangi, ale wtedy był dla mnie niesamowity sukces.

Przetrwałam. Kolejny kryzys i przetrwałam. Bez szpitala, bez tabletek przeciwbólowych i bez depresji. Cokolwiek by nie przyszło, wiedziałam, że nawet jeśli będzie wyglądało bardzo źle, wcale nie będzie złe…



moja dieta wspomagająca leczenie raka
Jednym z kluczowych czynników mających wpływ na nasze zdrowie jest nasza dieta. Po mojej przygodzie trzy lata temu z operacją nogi, zupełnie zignorowałam ten temat. Tym razem niedługo po zdiagnozowaniu guza mózgu, odrzuciłam wszelkie produkty zwierzęce, niedługo potem również białko roślinne.

Po przeczytaniu wielu książek z tej tematyki, wielu poszukiwaniach i eksperymentach, opracowałam coś w rodzaju własnego dziennego menu – jest to ZBIÓR różnych metod i terapii, dostosowany do mojego miejsca zamieszkania, dostępność poszczególnych produktów, samopoczucie jakie towarzyszyło mi jedząc poszczególne posiłki, trybu dnia oraz intuicji, która w takich chorobach staje się najistotniejsza.

Przede wszystkim w diecie wspomagającej leczenie nowotworów istotne są surowe produkty – warzywa i owoce, możliwe z wiarygodnego źródła, bez oprysków i pestycydów. Unikam spożywanie owoców i warzyw importowanych, tropikalnych, z tego względu, że często dojrzewają w skrzyniach, ciężarówkach i na statkach. Nie mają kontaktu ze słońcem, a ich skórki pokryte są toną substancji zabezpieczających. Skupiam się na lokalnych produktach od miejscowych sprzedawców oraz własnym ogródku z warzywami.

Soki czy całe warzywa i owoce? Jem całe owoce i warzywa oraz wyciskam z nich soki. Zdania są podzielone, które z tych wariantów są lepsze. Jedni uważają, że soki ze świeżych warzyw i owoców powodują zbyt gwałtowny wyrzut insuliny we krwi i co za tym idzie – huśtawki stężenia cukru we krwi. Według tych źródeł powinniśmy zjadać całe, świeże, surowe owoce. Z drugiej strony wiem, że wyciskane owoce i warzywa, które pozbawione są błonnika, zawierają 100% wartości odżywczych danego owocu. Łatwiej przyswoić wartości odżywcze z soku z 2 jabłek i 5 marchewek niż zjeść je w całości. Moim zdaniem i potrzebujemy błonnika z całych owoców i potrzebujemy szybkowchłanialnych wartości odżywczych z wyciśniętych na sok warzyw i owoców. Dlatego w mojej diecie można zaobserwować i całe owoce i warzywa, jak i soki z nich wyciśnięte.

Dlaczego wyciskarka a nie sokowirówka? W sokach istotne są enzymy, które przechodząc przez metalowe nożyki sokowirówki zostają uszkodzone. Natomiast używając wyciskarki, która pod wpływem dużego nacisku wyciska sok, unikamy uszkodzenia tych enzymów
menu
*woda z sokiem z cytryny i sodą oczyszczoną alkalizuje organizm (w organizmie o pH delikatnie zasadowym, komórki nowotworowe nie rozwijają się
*woda z microhydryną – jest to suplement diety, który ma za zadnie oczyszczanie komórki (ja stosuję taką)
*woda koralowa – woda o wysokim pH, która alkalizuje nasz organizm, który w przypadku nowotworów jest zakwaszony (Coral Mine)*woda krzemowa poprawia przepływ impulsów elektrycznym pomiędzy mózgiem i ciałem, to istotny pierwiastek życia (przepis: tu + więcej informacji na temat krzemu: tutaj)
*sok z trawy pszenicznej – więcej informacji tutaj – można zastosować również gotowe suplementy diety takie jak sproszkowany jęczmień firmy GREEN WAYS
*sok ze świeżych owoców i warzyw jako podstawa do oczyszczenia oraz odżywienia organizmu
*herbatka z kurkumy – przygotowujemy pastę z 50 gram kurkumy, 3-4 łyżeczek wody i 1/2 łyżeczki pieprzu cayenne, gotujemy, studzimy i następnie miksturę trzymamy w lodówce. Używamy ją w następujący sposób: 1/3 lub 1/2 łyżeczki pasty z kurkumy, zalewamy gorącą wodą, dodajemy trochę soku z cytryny, świeży imbir i płaską łyżeczkę miodu.
*herbatka Essiac – korzeń łopianu (120g), szczaw polny (80g), kora wiązu śliskiego (20g) i korzeń rzewienia (5g). Przepis: wszystkie zioła mieszamy ze sobą, następnie w proporcji 30g ziół na na 900ml wody, gotujemy przez 10 minut, studzimy, odcedzamy, wlewamy do szklanych butelek, czekamy aż całość ostygnie. Po otwarciu przechowujemy w lodówce. Dawkowanie: Od 1/8 do 1/4 szklanki zalewamy gorącą wodą. Wypijać 1-2 szklanki dziennie. Nie podgrzewać w mikrofalówce. Wypijać na pusty żołądek.
*świeże owoce – bogactwo enzymów, witamin i minerałów – najlepiej lokalne i jeśli to możliwe bez oprysku i pestycydów
*sałatka ze świeżych warzyw – jak najwięcej sałat i zielonych warzyw liściastych – podczas leczenia nowotworów chlorofil to podstawa, a sałatę można wyhodować nawet na własnym parapecie. ZIELONY to podstawa w walce z rakiem.
*zupa Hipokratesa – oczyszczająca i detoksykująca zupa, stosowana między innymi w terapii Gersona. Przepis znajdziemy tutaj.




To jest mniej więcej moje dzienne menu. Może nie chodzi tak bardzo o porę przyjmowanych posiłków i wypijanych szklanek wody, ale o ich ilość. Jeśli nie jestem głodna to nie zjadam ostatniego posiłku. Trzeba podążać za swoją intuicją. Czasem zamiast zupy wolę zjeść sałatkę albo dodatkową miskę jabłek, a czasem wolę nie jeść już nic. Słuchanie swojego organizmu to postawa. Moje menu to tylko przykład tego, jak ja sobie to wszystko zaplanowałam, na podstawie literatury, którą przewertowałam przez te kilka miesięcy.

Może komuś się przyda. Pozdrawiam :)

środa, 4 marca 2015

Hania

"Chciałam Wam opowiedzieć o swojej chorobie.

Proszę tylko pamiętać, że wszystko to co opowiadam, to są moje własne doświadczenia, moje własne obserwacje i to co u mnie działa wcale nie znaczy, że u każdego innego będzie działało.

Zaczęło to się wiele lat temu.Przez ostatnie 5 czy 6 lat bardzo dużo problemów miałam z bólami kości. Ciągle miałam problemy z układem trawiennym , z żołądkiem, moje jelita nie pracowały tak jak trzeba. Po prostu nie czułam się dobrze, Bez przerwy, to mnie bolało kolano, to mnie stopa bolała. Od ok. połowy 2013 roku miałam bardzo duże bóle między łopatkami i kręgosłupa, i to się tak ciągnęło, aż doszło do takiego momentu, że w grudniu, ból między łopatkami był tak silny, że przeszkadzał mi spać. Nie mogłam spać, brałam środki przeciwbólowe, nic mi nie pomagało. Poszłam do lekarza. Mój lekarz domowy zasugerował żeby zrobić prześwietlenie płuc. Ja poszłam zrobić to prześwietlenie płuc , to na drugi dzień dowiedziałam się, że mam dwa bardzo duże guzy w płucach. Mój lekarz domowy popatrzył się i mówi, że nie wygląda to dobrze, że całkiem możliwe , że to jest rak , ale żeby to stwierdzić to trzeba najpierw wziąć wycinek i tak dalej.
I moja droga się od tego czasu zaczęła. Czyli od połowy grudnia 2013 roku. Wpadłam oczywiście w panikę. Przyszłam do domu, byłam przestraszona, ale miałam cały czas nadzieję, że się okaże, że te guzy na tych płucach nie będą niczym strasznym i na tym to się skończy. One były dosyć duże, jeden miał coś koło 4 cm a drugi był troszkę mniejszy.

Dostałam termin w styczniu na pójście do szpitala, żeby pobrać wycinek tych guzów i stwierdzić czym one są. Pod koniec stycznia pobrano mi ten wycinek i wysłano mnie na tzw PET scan, który robi się osobom chorym na nowotwory. Polega to na tym, że dożylnie podaje się glukozę razem z radioaktywnym środkiem, glukoza rozchodząc się po ciele przyczepia się tam , gdzie są miejsca zapalne. I potem robi się prześwietlenie całego ciała. Najpierw trzeba godzinę leżeć z tą substancją, po godzinie się prześwietla i wtedy się pokazuje czy jest nowotwór czy jakieś tam problemy. Jak wzięto mi ten wycinek, co nie było przyjemne, ja zaczęłam krwawić z ust, nigdy w życiu już bym tego nie zrobiła, i nie zgodziłabym się na to. Bo to trzeba było dosyć grubą igłę przez plecy z tyłu wbijać, żeby dojść do płuc i pobrać te komórki.
Czekałam na wynik, czekałam chyba około tygodnia na te wyniki. Lekarz powiedział mi, że są złe i dobre wiadomości. Zła to jest taka, że to jest rak, że jest nowotwór, ale dobra wiadomość , że to jest taki rodzaj nowotwora, który jest wolno rosnący i bardzo łatwy do wyleczenia. Jedna operacja i będzie po wszystkim i nie mam się czym przejmować i czym martwić. Trochę mi kamień z serca spadł, bo stwierdziłam : no tak , rak jest no ale jak nie jest aż taki najgorszy to jakoś to przeżyjemy. Będzie jedna operacja, wytną guzy w płucach i będzie po wszystkim, będzie koniec całej historii.

W międzyczasie w lutym przyszły wyniki tego PETscan, który pokazuje resztę ciała  i się okazało, że operacja niestety nie wchodzi w grę, ponieważ nie tylko w płucach jest ten rak, ale rozsiał się po wszystkich kościach, po całym szkielecie, właściwie cały kręgosłup, żebra, kości biodrowe itd. , że wszystko jest zaatakowane. I dowiedziałam się , że sytuacja nie jest taka wesoła jak była. Wówczas popadłam trochę w panikę, ale bardzo szybko podniosłam się. Stwierdziłam, że nie ma co panikować, jest tak jak jest, w tej chwili tego nie zmienię i muszę zabrać się do szukania informacji.

I zaczęłam czytać na internecie, absolutnie wszystko co jest tylko możliwe. I pierwsze co trafiłam to trafiłam na artykuł w gazecie, który opisywał dwa przypadki raka, który miały dwie sławne osoby.
Jedna to był Steve Jobs, który jest znanym komputerowcem, założycielem firmy Apple, i on właśnie miał taką samą chorobę jak moja. Okazuje się, że się nie poddał leczeniu i żył 24 lata razem z tym nowotworem.
A druga historia była aktora Patricka Swayze, który również miał taką samą chorobę i on przeżył niestety tylko ok. 9-ciu miesięcy ponieważ leczył się, więc dla mnie decyzja była w tym momencie łatwa.

W szpitalu zrobiono mi więcej testów i prześwietleń. Okazało się , że w mózgu mam 4,5 cm raka, okazało się, że w trzustce mam 4 guzy bardzo duże ponieważ miałam znowu wycinek pobrany z tej trzustki i również potwierdziło to komórki rakowe. Więc miałam 2 razy robione wycinki , raz z płuc a raz z trzustki. Wtedy leżałam w szpitalu i okazało się , że moja sytuacja jest beznadziejna, albo i gorzej niż beznadziejna.
Zaczęłam szukać rozwiązań, i zaczęłam studiować, bardzo intensywnie zaczęłam studiować, ponieważ w międzyczasie chodziłam do kliniki onkologicznej w szpitalu państwowym i widziałam 3 onkologów, i każdy z nich miał inną teorię. Jeden z nich twierdził, że mój rak jest bardzo agresywny, szczególnie ten w płucach i że jak nie poddam się chemioterapii to w ciągu miesiąca rozniesie się po całym ciele, co doprowadziło mnie do absolutnej paniki.
Ale po tym jak zaczęłam studiować i stwierdziłam, że jeżeli Patrick Swayze poddał się leczeniu i przeżył niecały rok, Steve Jobs nie poddał się leczeniu i z tą samą chorobą żył 24 lata, więc dla mnie wybór był oczywisty. Że nie poddam się żadnej chemioterapii, żadnej radiacji. Miałam nadzieję, że operacja będzie możliwa, się okazało, że nie. Potem moja córka powiedziała, że to był dar od Boga, że nie  musiałam robić operacji. Żadna operacja nie jest dla organizmu łatwa osłabia organizm.

Później okazało się, że ten rak był absolutnie wszędzie, rozniesiony po całym organizmie. Na koniec mi onkolog powiedział, że to jest tak jak pożar, cały dom płonie. I co z tego , że my z wiadrem pójdziemy i będziemy kanapę czy jeden pokój gasić, jak wszystko w płomieniach jest. W tej chwili jedyne leczenie to natychmiast leczyć tego guza mózgu i jedyne leczenie to jest promieniowanie czyli radiacja. Ja się pytam jakie skutki tego będą, jak to będzie wyglądało. On powiedział, że będę musiała brać zastrzyki z kortyzonu, co zrobi mnie bardzo otyłą, będę miała siny kolor, permanentnie wyłysieję, że włosy tam gdzie będzie radiacja już nigdy nie wrócą., iże będę całkiem łysa. I to mnie absolutnie przestraszyło. Jak zaczęłam szukać na internecie wszystkich danych, jakie są wyniki tego rodzaju leczenia i doszłam do wniosku, że  nie poddam się radiacji .

Wówczas znalazłam bardzo wiele materiałów na temat marihuany i szczególnie raka mózgu. Z tych wszystkich informacji jakie wyczytałam wynikało, że marihuana działa zupełnie dobrze na właśnie tego rodzaju rzeczy, które są w mózgu. Postanowiłam poddać się leczeniu marihuaną. To była moja decyzja.

Odmówiłam radioterapii, odmówiłam chemioterapii, ponieważ żaden z tych onkologów nie był pewien, czy to będzie pomagać. Na jednej z wizyt Janusz (mąż) zapytał się lekarza czy poddałby się sam takiemu leczeniu, jego zatkało. Nie potrafił nam odpowiedzieć, siedział długo i mówi w końcu :, ze tego rodzaju pytań nie zadaje się lekarzowi. A Janusz mówi , dlaczego?, w końcu tu chodzi o nasze życie, to jest proste pytanie,czy ty, gdybyś był w takiej samej sytuacji czy byś poddał się chemioterapii i radiacji? Nie chciał odpowiedzieć , ale po krótkiej chwili myślenia popatrzył się i powiedział : ja bym się nie poddał , na pewno ale gdyby to chodziło o moją rodzinę, moją żonę czy moje córki, to na pewno bym to zrobił, to bym je do tego namawiał.
Tak, że to nam dało do myślenia.
Poszłam do swojego lekarza domowego, zapytałam się jego, czy gdyby on był w takiej sytuacji jak ja i miał raka rozprzestrzenionego po całym ciele, czy poddałby się tego rodzaju leczeniu. On mi odpowiedział prosto patrząc mi w oczy, że nie, nie poddałby się,  absolutnie nie. Ja wtedy mu powiedziałam, że ja również taką decyzję podjęłam . Nie poddaję się i będę podróżowała. Mój onkolog powiedział, że nie będę podróżowała , że nie dam rady, że ten g€z w mózgu po prostu mnie zabije w ciągu paru miesięcy a nowotwór w kościach nie pozwoli mi chodzić i nie będę w stanie niebawem chodzić i się poruszać. Co udowodniłam, że jest nieprawdą . Bo pojechałam. Przez cztery miesiące podróżowałam ,co było bardzo przyjemne , ale były też trudniejsze chwile, ale przeżyłam.

Potem pojechałam do Melbourne do kliniki nowotworowej, która się specjalizuje w tego typu nowotworach jak mój i spotkałam się tam z profesorem, który nie wyraził żadnego zdania na temat mojej choroby, jak mu oświadczyłam, że używam marihuany, tylko skierował mnie jeszcze raz na prześwietlenie. I po tym prześwietleniu okazało się, że mój rak mózgu zniknął. Zniknął kompletnie. Powiedział, że mam nie martwić się już o raka mózgu. Natomiast w kościach pozostał i te kości mi bardzo, ale to bardzo dokuczają do dnia dzisiejszego.

Od tego właściwie powinnam zacząć- żadne cuda się ze mną nie stały, nie wyleczyłam się w ciągu chwili, nie uważam jeszcze , że jestem wyleczona. Nic takiego nie było, to wszystko była ciężka praca. Ja bardzo wiele godzin , właściwie setki godzin poświęciłam na to, żeby przestudiować wszystkie możliwe sytuacje w jaki sposób ja mogę sobie pomóc i w jaki sposób mogę się leczyć. Najpierw to była desperacja, nie potrafiłam u siebie w swoim mózgu poukładać.

Aż po paru miesiącach raptem znalazłam spokój, wszystko sobie ułożyłam , wytłumaczyłam,odrzuciłam myśl o chorobie kompletnie, stwierdziłam, że nie ma takiej choroby.
Ktoś z Was mi podesłał film : "Pięć Praw Natury " , gdzie właśnie jest mowa o tym ,że choroby nie istnieją, że istnieją tylko stresy i to są symptomy stresów. Ten film mi ogromnie pomógł w podjęciu takiej decyzji. I w ten sposób szukając różnych informacji , tak się stało jak się stało, tak, że żaden cud ozdrowienia nie przyszedł, tak jak czasami się słyszy, że ludzie się w ciągu tygodnia , czy tam w ciągu paru godzin czy dni się wyleczył. Nic takiego się nie zdarzyło.

To wszystko jest wynikiem ciężkiej pracy, którą ja nad sobą muszę robić.
Zmieniłam sposób jedzenia, sposób myślenia, sposób patrzenia na świat i wiele innych rzeczy.
I o tym Wam będę dokładnie opowiadała w następnych odcinkach.
Ponieważ to jest dosyć emocjonalne dla mnie, może trochę będą krótsze, te odcinki , abym tego zbyt nie przeżywała.

Tak, że tak to wygląda moi drodzy. Ten bardzo łagodny rak się okazał nie takim łagodnym i okazało się, że jest absolutnie wszędzie. Tak, że niestety medycyna tradycyjna nie dała mi żadnej nadziei, a właściwie zabrała mi nadzieję, ponieważ wszyscy jednoznacznie lekarze stwierdzili, że nie mam szansy żyć dłużej niż pół roku bez leczenia, a z leczeniem do 18 miesięcy. Tak mi powiedziano.
W tej chwili będzie niedługo 14 miesięcy :) a ja ciągle jestem i całkiem nieźle się czuję. Dzisiaj się czuję świetnie . Mam dni kiedy się czuję absolutnie super, są dni kiedy się czuję gorzej. Ja Wam dokładnie opowiem jakie ja mam symptomy i jak to wygląda. Dla mnie najgorsze są noce, kiedy idę spać , a bóle kości są bardzo ale to bardzo silne. A w ciągu dnia zupełnie nieźle sobie radzę. "

II część

"Nie mam żadnego medycznego wykształcenia i wszystko to co ja mówię jest oparte tylko i wyłącznie na moich własnych doświadczeniach, przeżyciach. Ja nikomu nic nie radzę. Każdy musi ze swoim problemem sam sobie poradzić. Najlepiej niech szuka rady lekarza. Nawet jeżeli chodzi o marihuanę , warto skonsultować się z kimś profesjonalnym na ten temat, żeby czuć się pewniej. "

"Ja miałam tyle wiary i nadziei w medycynę, że mi pomoże , że nie ma nic takiego czego by lekarz nie mógł rozwiązać. I raptem stanęłam jakby przed murem, wszystko się zapadło. I raptem usłyszałam : nie mamy dla ciebie nic nie możemy ci nic zaoferować oprócz chemioterapii. Ja nie bardzo miałam jakichkolwiek informacji n.t. chemioterapii. "

"Miałam bardzo duże wsparcie swojej córki, która jest pielęgniarką. Ona pracuje z ludźmi chorymi na nowotwory, pracuje szpitalach. Widzi wiele przypadków . Ona była bardzo przeciwna i operacji i radiacji i chemioterapii. Ona ogromnie odmawiała mnie od tego. I zawsze mi mówiła: " mamo, wszystko czego potrzebujesz, żeby być zdrowa to masz w sobie, jesteś silna i dasz radę. W tej chwili twoim największym przyjacielem to jest twoja wątroba, która jest zdrowa i twój system obronny, który masz silny. I musisz je pokochać, dbać o nie i pielęgnować. I to wszystko co musisz robić, a choroba sama przejdzie. "


To była I i fragmenty II części opowieści Hani . Dalsze są na Youtube,  w linkach poniżej:



295.  Historia mojej choroby część I
296.  Historia mojej choroby- marihuana - czesc 2

282.  Jak Hania sie czuje

262. Wyniki mojego leczenia

246. Sok, szarlotka i ciag dalszy nastapi:)

237. Dla zainteresowanych. Informacje o mojej chorobie cz 2
236. Dla zainteresowanych, Informacje o mojej chorobie

228. Jak Hania sie leczy

196. Troche o moim raku!

194. Dostalam diagnoze

wtorek, 3 marca 2015

Irena

Irena - farmaceutka - sama wyleczyła się z raka

"To był jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Lekarze przyglądali się  przysadce mózgowej długo i wnikliwie. Nie było na niej nawet śladu guza, którego chcieli wycinać pół roku wcześniej. Gdzie się podział, co z nim się stało?

Ta historia zdarzyła się naprawdę i jest przykładem na to, że tę, wydawałoby się nieuleczalną w wielu przypadkach chorobę, można jednak wyleczyć. Jest ona jednocześnie przykładem na to, jak dużo zależy od nas samych, od wiary, nadziei, charakteru, uporu, konsekwencji i…wiedzy, którą zawsze warto zdobywać. W tym przypadku było tak.
Guz był przerzutem z jelit, w których stwierdzono złośliwy nowotwór dwa lata wcześniej. Tego z jelit lekarze wycięli, a gdy stwierdzili przerzut przy przysadce mózgowej stwierdzili, że „ trzeba dać mu spokój i obserwować.” Pani Irena przez dwa lata jeździła na rezonans magnetyczny i wyglądało na to, że nic złego się nie dzieje. Ale do czasu. W kwietniu ubiegłego roku stało się jednak coś złego. Okazało się, że guz „rozlał się” na skrzyżowanie wzrokowe.Konkretnie na nerw odwodzący lewego oka. Pani Irena cierpiała z tego powodu, bo widziała podwójnie. Lewym okiem mogła spojrzeć w prawo, w lewo już nie. Lekarze w szpitalu zaproponowali jej operację, która oznaczałaby także utratę oka. Ona się na nią nie zgodziła… 
Pani Irena jest z wykształcenia farmaceutą, tak jak jej syn. Ma dużą wiedzę medyczną i przez lata swojej pracy spotykała się przypadkami różnych chorób, w tym nowotworowych. Nie podejrzewała jednak, że sama zachoruje.
- Nie mogliśmy się z mamą zgodzić na operację, tak jak przedtem na chemioterapię i radioterapię. A podeszliśmy do tego w bardzo racjonalny sposób. Przejrzałem dokładne różne informacje na temat temat choroby, która dotknęła mamę i wyszło na to, że chemioterapia w jej przypadku jest skuteczna mniej więcej w dwudziestu procentach, a radioterapia w przedziale od dwóch do pięciu. To nie były dane napawające optymizmem – mówi Rafał, syn pani Ireny.  (Powinno być,  chirurgia  około 20% , radio-  i chemioterapia około 2 do 5% . – Rafał) 
Radykalna zmiana diety
Z najróżniejszych książek, dotyczących  chorób nowotworowych,  a także z historii opisujących skuteczne leczenie, wynikało kilka wniosków, które  matka z synem postanowili wcielić w życie. Po pierwsze należało raka…zagłodzić. W praktyce oznaczało to oczyszczenie organizmu ze szkodliwych toksyn, zbieranych przez ostatnie lata. Zanim jednak pani Irena przystąpiła do głodzenia organizmu postanowiła go „ doładować” witaminami w postaci surowych warzyw i owoców. Chodziło o to, by nie przystępować do głodówki z marszu, bez odpowiedniego przygotowania.
Rafał opowiada o terapii mamy, która składała się z trzech podstawowych działań. Pierwszą z nich była zmiana diety, drugą suplementacja braków witaminowych, trzecią zaś głodówka.
Zmiana diety była radykalna. Oznaczała usunięcie z pożywienia mięsa, mleka i jego przetworów (sery,jogurty, masło), usunięcie tłuszczów innych, niż olej tłoczony na zimno (olej najlepiej lniany), produktów zawierających cukier i węglowodany(pochodne mąki, makarony itp). Ponadto zawierała rezygnację z soli, zastąpioną kurkumą  i innymi przyprawami ziołowymi.
W diecie znalazły się spożywanie w możliwie najbardziej surowej postaci warzyw i owoców ( ok. trzech czwartych części posiłku), a jeśli nie można było czegoś zjeść surowo, to gotowano je na parze. W niewielkich ilościach mama Rafała mogła spożywać kaszę jaglaną, ryż brązowy, fasole czerwoną lub białą, ciecierzycę.  Każdego dnia jadła ćwiartkę ananasa, piła soki ze świeżych owoców i warzyw (marchewka, burak, jabłko, cukinia, kapusta, pomidory i różne warzywa i owoce). Mogła w zależności od ochoty jeść kiszoną kapustę i kiszone ogórki, chleb żytni, suche orzechy. Przez pierwszych 30 dni  nie było mowy o jedzeniu czegoś smażonego, a potem, jak najmniej, jeśli już to smażone na maśle klarowanym. Nie było też mowy o wysoko przetworzonych produktów spożywczych.
      Zmianie diety towarzyszyła suplementacja braków witaminowych. Pani Irena jadła m.in. gorzkie jądra pestek moreli zmielone w młynku od kawy, witaminy a plus e, chrząstkę rekina, orsi krzem w płynie.
 Źródlana woda
- Po trzech tygodniach na diecie przeprowadziliśmy dziesięciodniową głodówkę. Na trzy dni przed jej rozpoczęciem mama spożywała tylko surowe warzywa i soki, a w czasie głodówki piła tylko wodę źródlaną. Teraz wiem, że woda powinna  nie  być zimna, najlepiej lekko podgrzana, żeby nie nabawić się przeziębienia – relacjonuje Rafał.
    Pani Irena wychodziła z głodówki trzy dni. Pierwszy piła sok, świeżo wyciskany, , bo wtedy jest w nim najwięcej witamin i enzymów. Był z buraka i marchewki. Wieczorem na kolację jabłko. Drugiego dnia także sok plus ząbek czosnku, jabłko na śniadanie i kolacje, a na obiad – mała porcja gotowanych warzyw.
   Trzeci dzień to normalnie śniadanie, obiad i kolacja, ale tylko z warzyw i owoców, a do każdego posiłku soki i jedno jabłko ( całe jabłko ze skórką i pestkami – trzeba dobrze przeżuwać żeby pobudzać wydzielanie soku trawiennego, bo głodówka całkowicie wyłączyła układ pokarmowy).
A potem żywiła się dalej stosując taką dietę. Po dwóch miesiącach od rozpoczęcia terapii pani Irena zaczęła ruszać okiem, a kolejnym tygodniu zniknęło podwójne widzenie.
- Po sześciu miesiącach mama pojechała do szczecińskiego szpitala na rezonans. A w miejscu guza tkanka bliznowata. Lekarz opisujący jej stan napisał: „stan po usunięciu chirurgicznym?”. A przecież żadnej operacji nie było!"

Źródło tu: http://nowa-stepnica.x25.pl/2013/02/28/kurier-szczecinski-sama-wyleczyla-sie-z-raka/




Syn opisuje jak leczyła się jego mama Irena  :


"Terapia przeciwnowotworowa.

W związku z artykułem w kurierze dostaję dużo pytań o terapię mojej Mamy. Dlatego poniżej zamieszczam opis całej terapii.
Terapia Mamy wyglądała następująco:
1) zmiana diety
– usunięcie z pożywienia mięsa, mleka i jego przetworów (sery,jogurty, masło).
– usunięcie tłuszczów innych niż olej tłoczony na zimno. (olej najlepiej lniany)
– usunięcie całkowicie produktów zawierających cukier i węglowodany(pochodne mąki, makarony itp).
– usunięcie soli zamiast soli dużo  kurkumy i inne przyprawy ziołowe
– kawa naturalna zastąpiona zbożową
– po pierwszych 30 dniach pozwoliliśmy do kawy zbożowej dodawać mleko sojowe.
– spożywanie w możliwie najbardziej surowej postaci warzyw i owoców powinny one pokrywać co najmniej 3/4 części posiłku , jeśli nie da się czegoś zjeść surowo to gotowane na parze.
– w niewielkich ilościach mogła spożywać kaszę jaglaną ,  ryż brązowy , fasole czerwoną/białą, ciecierzycę
– co najmniej 1/4 świeżego ananasa codziennie.
– do picia soki ze świeżych owoców i warzyw (marchewka, burak, jabłko, cukinia, kapusta, pomidory i różne warzywa i owoce) co najmniej 4 szklanki dziennie.
– można jeść kiszoną kapustę i kiszone ogórki, chleb żytni na zakwasie (nie dużo 1-2 kromki dziennie). orzechy różne (teraz wiem że powinny być namaczane)
– przez pierwsze 30 dni nie jeść nic smażonego a potem jak najmniej jeśli już to smażone na maśle klarowanym.
– nie spożywać żadnych wysoko przetworzonych produktów spożywczych.
– po 30 dniach do diety dołączyliśmy 1 jajko dziennie (jajko ekologiczne!!! – ze wsi, kura biegająca po podwórku z certyfikatem eko u szyi
2) suplementacja braków witaminowych
– 30 gorzkich jąder pestek moreli  dziennie przez 30 dni później 10 pestek  ( mama brała w postaci zmielonej – w młynku do kawy)
– spirulina 2 x1
– witamina a+e 2×1
– chrząstka rekina 2×1
– Orsi krzem w płynie 3 x1
– barley gras 1 łyżeczka dziennie
– alkala T 3×1 przez pierwsze 30 dni
3) głodówka
Po około 3 tygodniach na diecie przeprowadziliśmy głodówkę 10 dni
3 dni przed rozpoczęciem głodówki spożywała tylko surowe warzywa i soki
w czasie głodówki piła tylko wodę źródlaną, teraz wiem że woda powinna  nie  być zimna!, najlepiej pić lekko podgrzaną ( żeby nie nabawić się przeziębienia !! )
wychodziła z głodówki 3 dni:
– pierwszy dzień piła sok (jak piszę sok to zawsze mam na myśli świeżo wyciskany wypity w ciągu 3 godzin od wyciskania bo wtedy jest w nim najwięcej witamin i enzymów później się rozłożą)   z buraka i marchewki i jedno jabłko na kolację
– drugi dzień  sok jak pierwszego dnia plus ząbek czosnku, jabłko na śniadanie i kolacje obiad = mała porcja gotowanych warzyw.
– trzeci dzień normalnie śniadanie obiad kolacja ale tylko z warzyw i owoców do każdego posiłku soki i jedno jabłko (a uwaga jabłko znaczy całe jabłko ze skórką i pestkami – trzeba dobrze przeżuwać żeby pobudzać wydzielanie soku trawiennego bo głodówka całkowicie wyłączyła układ pokarmowy)
Ważne w czasie głodówki mama nie przyjmowała żadnych suplementów i leków, jest to o tyle ważna informacje że mama miała tego guza na przysadce i zaburzona była cała gospodarka hormonalna brała więc hydrokortyzon i euthyrox.
Potem żywiła się dalej stosując powyższą dietę ale przez pierwsze 2 tygodnie po głodówce starała się  utrzymać dietę możliwie bogatą w surowe owoce i warzywa.
Po 2 miesiącach od rozpoczęcia terapii mama zaczęła ruszać okiem minął tydzień i poprawa była całkowita ustąpiło podwójne widzenie spowodowane nieruszającym się okiem.
Po 6 miesiącach Mama pojechała na rezonans … wynik tkanki niejednorodne ale w normie , a w miejscu guza tkanka bliznowata lekarz opisujący napisał ” stan po usunięciu chirurgicznym ?”. A żadnej operacji nie było ! :)))
Mama świetnie się czuje i nadal odżywia się w ten sposób, a ostatnio nawet musiała zmienić okulary z +2,5 na +2,0 co jest moim zdaniem efektem tej diety.
Serdecznie Pozdrawiam"


Żródło tu :http://nowa-stepnica.x25.pl/2013/03/01/terapia-przeciwnowotworowa/