piątek, 27 lutego 2015

Sylwia

"Malutki guzek na podeszwie

Cała ta historia zaczęła się ponad 10 lat temu, albo dokładnie 10. Tego po prostu nie pamiętam. W każdym razie po 2000 roku zdarzyło się, że ktoś robił mi akupresurę i po masażu powiedział, że mam coś dziwnego na lewej podeszwie, pokazał palcem – tu. Obejrzałam dokładnie środek mojej podeszwy, tam gdzie sklepienie stopy ładnie wznosi się ku górze i wymacałam malutki guziczek, tyci tyci, może dwu milimetrowy. W niczym nie przeszkadzał, po prostu sobie był i wyglądał na jakąś wystającą twardą żyłkę. Stwierdziłam, że widocznie taka moja uroda i przestałam się tym zajmować. Przeszłam wiele kilometrów „po schodkach“ włócząc się po Wysokich Tatrach i nic. Z czasem okazało się, że jednak nieco przeszkadzał. Kiedy kupiłam sobie sandały Sholla z mocno wyprofilowaną wkładką, wybrzuszenie było zbyt duże i po kilku latach musiałam przestać je nosić.
W 2011 zwiedziłam na piechotę Londyn i londyńskie muzea robiąc po 20 km dziennie i jedyne co mi przeszkadzało to pięknie wyprofilowana ortopedycznie idealna wkładka do butów, którą sobie specjalnie kupiłam na ten wyjazd, co by moje stopy pracowały w odpowiedni sposób w trakcie długich przemarszów. Nie miałam zbyt wielu par butków, nie zmieściły się do podręcznego bagażu, więc chciałam ulżyć w ten sposób moim stopom urozmaicając im obciążenia. Niestety, ten wariant odpadł. Wkładki wylądowały w koszu, a ja coraz częściej oglądałam moje stopy, na wszelki wypadek.
W 2009 przeszłam na dietę wegańską, zastosowałam serię krótkich głodówek, rehabilitacji i ćwiczeń pozbywając się kilogramów i poważnych problemów z kolanami. Ulżyło kręgosłupowi. Minęły bezpowrotnie konfuzje przewodu pokarmowego (nietolerancja papryki i różnych innych smacznych rzeczy przyprawionych nawet odrobiną). Minęły zawroty głowy i migreny. Zadowolona jak dziecko wskoczyłam na rower, potem zaczęłam odrobinę biegać.Cieszyłam się, że jestem sprawna, aktywna, młodzieńcza i zdrowa.
Wszystko to – rower, bieganie, taniec, noszenie cięższych rzeczy i inne życiowe aktywności los odciął mi, jak tasakiem, w maju 2012. Wracałam sobie z nocą, prowadząc rower, bo poszła dętka. Obok szła moja córka i zadowolone przewędrowałyśmy ładnych parę kilometrów. Była to naprawdę piękna noc i jak się okazało ostatnia.
Następnego dnia – 9 maja – nie mogłam stanąć na lewej nodze. Na środku sklepienia stopy wyrosło mi coś jak kamyczek, co bolało i utrudniało chodzenie. Przy każdym kroku ból. Prawa noga była w porządku, chociaż malutki guziczek już się wylągł, jak grzybek. Wzięłam laskę po tacie i kuśtykając próbowałam funkcjonować jednocześnie szukając jakiegoś sensownego diagnosty. Byłam przekonana, że problem jest natury ortopedycznej. Stukałam laską w drodze do ortopedów.

Choroba Ledderhose

Szukałam kogoś, kto by powiedział, co mi się właściwie stało, nazwał to i podał możliwość wyleczenia.
Pierwszy lekarz (podobno fachowiec) zrobił mi usg i powiedział kręcąc ze zmartwieniem głową, że to jest rzecz do zoperowania, a na moje prośby o pomoc podał mi nazwisko lekarze chirurga, który mógłby mi to zoperować.
Oto dokładny tekst wyniku badań:
„W miejscu wskazanym przez pacjentkę, w śródstopiu lewym, od strony podeszwowej stwierdzam pogrubienie rozścięgna podeszwowego z obniżeniem jego echogeniczności, tak jak w guzkowym zapaleniu w przebiegu choroby Ledderhose.”
Potem jakieś bleble o reszcie stopy, że nie ma żadnych nieprawidłowości. Pan, który robił mi USG, porządnie mnie nastraszył. Nie zaufałam mu jednak. Miałam cykora jak kosmos.

Włókniakowatość

Pojechałam do sanatorium i oczywiście dorobiłam się całkiem sporych guzów na prawej stopie. Kiedy wróciłam, przyszedł wyznaczony termin badania u wielkiej diagnostycznej sławy i oto jego treść:
„Na stronie podeszwowej stopy lewej na wysokości macalnego zgrubienia widoczne odcinkowe pogrubienie, rozwarstwienie struktury rozcięgna podeszwowego z hipoechogenicznym obszarem o wym. 19x15x3,5 mm. W badaniu PD zmiana bez objawów zwiększonego unaczynienia ja również bez zwiększonego unaczynienia otaczających tkanek. Obraz odpowiada przerostowi włókniakowatemu w rozcięgnie podeszwowym w promieniu palca I. Pozostała część rozcięgna, przyczep przy guzie piętowym bez zmian.
W stopie prawej dwie drobniejsze ogniskowe zmiany o podobnym charakterze w warstwie rozcięgna podeszwowego, jedna 6,5×2,5 mm, druga 4,5×2,5 mm. Obie zmiany w promieniu palca II.”

Pani ta powiedziała mi takie słowa: Proszę pani, procedury są takie, że leczy się to operacyjnie, ale my pani nie jesteśmy w stanie zagwarantować, że po operacji wszystko wróci do normy. To już była sensowna informacja.
Żaden w tych lekarzy nie pokusił się, żeby powiedzieć mi co robić z bólem, jak chodzić, jak sobie pomóc, jak żyć, zero, zero i jeszcze raz zero. Przykre. Zdążyłam ich podpytać, skąd to się bierze i dowiedziałam się, że nikt nic nie wie. Cały czas traktowałam ten problem w kategoriach ortopedycznych dysfunkcji. Dotarłam jeszcze do poleconego mi przez znajomą chirurga. Polecono mi go, jako dobrego fachowca i chciałam, żeby mnie zoperował. Byłam skłonna poddać się operacji. Pan doktór potwierdził rewelacje pani doktór, podkreślił, że te rzeczy operuje się dopiero wtedy, kiedy pacjent już nie może chodzić. Obiecał, że jeśli zechcę, zajmie się mną. Operację jednak uczciwie odradzał, bo nie daje żadnej gwarancji….
Powiało grozą.
Tak doszłam do momentu, w którym wiedziałam, że na operacje nie jestem gotowa ale nie wiedziałam co robić, z nogami było dużo gorzej a rozwiązania brak. Chciałam szukać innych rozwiązań.
W 2012 w lecie, po tych wszystkich diagnozach i tuz po powrocie z sanatorium wyłożyłam się na dwa tygodnie do łóżka z potężnym bólem kręgosłupa. Odbywając wizytę u ortopedy w tej kręgosłupowej sprawie w bardzo dobrym i renomowanym ośrodku rehabilitacyjnym pokazałam USG moich podeszew na wszelki wypadek i usłyszałam kolejną propozycję -> operacja.
Oczywiście moja gotowość do poddania się operacji była nikła. Dwóch specjalistów odradzało, dwóch sugerowało operację. Jeden się niewypowiedział.

 Znachorka

Jak się jest chorym na coś okropnego i opowiada się znajomym, to się okazuje, że wszyscy albo mają świetne sposoby na wyleczenie, bo ktoś z ich znajomych albo oni sami mieli podobnie, albo mają dużo fajnych rad. Niektóre z nich ma się ochotę sprawdzić. Zresztą wiele pożytecznych rad otrzymałam od ludzi np dotyczące obuwia albo działania naparów z gorczycy na bólowe sprawy, Więc skoro znachorka pomogła jednemu znajomemu mojej znajomej w sprawie, która została zabagniona przez profesjonalistów z tytułami – to oczywiście chciałam spróbować. Pojechałam do prawdziwej znachorki, która odziedziczyła zdolności i metody po tacie, a jej tata po swoim tacie itd.
Jeździłam do niej pomiędzy wrześniem, a grudniem 2012. Była podobno świetna, ale w sprawach połamanych kończyn, składała wszystko nieposkładane albo źle poskładane ze zręcznością magika. Specjalizowała się ewidentnie w ortopedycznych sprawach. Miała genialną intuicję, doświadczenie i była miejscowym guru. Mnie nie pomogła.
Namęczyłam się jeżdżąc na drugi koniec Polski chłodną porą roku, nie mając odpowiednich butów, bo te zimowe wszystkie za twarde, zawracałam głowę mieszkającej niedaleko koleżance i wydawałam kupę pieniędzy na dojazdy, hotel i takie tam.
Pozostała mi z tego ogromna wiedza na temat ludowych sposobów na obrzęki, stłuczenia, urazy, opuchlizny i inne takie – kefir, ziemniak, chleb, kapusta, sadło, plastry z apteki, borasol i wiele różnych maści.
Zamknęłam temat w zimie  i więcej do niego nie wracałam, szukałam rozwiązania dalej.

Internet prawdę ci powie

Pewnego dnia na początku 2013 zasiadłam przy kompie i uskuteczniłam sensowną eksplorację zasobów internetu. Wyciągnęłam wszystkie naukowe sformułowania z wyników badań, jakoś tam przetłumaczyłam je na angielski i łacinę, i dawaj szukać w necie. Wtedy właśnie dowiedziałam się, że to coś to jest rzecz, którą medycyna traktuje jak nowotwór miejscowo złośliwy i że to dziadostwo zasadniczo nie znika samo, chociaż bywa że się cofa cudem jakimś. Poczytałam o cierpieniu wielu ludzi, blogi, dyskusje, głównie angielskojęzyczne. Są w linkach z boku.
Zrozumiałam, że kierunek mojego myślenia był zły, bo to nie jest ortopedyczna dysfunkcja i nie jest to rodzaj opuchlizny związanej z krążeniowymi problemami. To jest upierdliwy nowotwór, który nie da mi chodzić nigdy, po ingerencji chirurgicznej odrośnie z dużym prawdopodobieństwem większy niż był przed wycięciem i zamęczy mnie. Nie zabije od razu, odbierze mi ruch tj życie, da mi kalectwo i powolne umieranie. Decyzje muszą być radykalne. Dowiedziałam się, że gdzieś tam leczą to chemioterapią i łagodnymi naświetleniami rtg. Nie zdecydowałabym się, nawet gdybym miała niezbędne Euro/$. Na sterydy zresztą też. To nie moje metody i nie wierzę w ich dobre skutki dla całego organizmu. Sądzę, że to bardzo wyniszcza i każdy kto to przeżyje, ma potem do czynienia z innymi problemami zdrowotnymi, chociaż w statystykach wychodzi, że nowotwór wyleczony. Kurcze, no nie da się ukryć, że po tych rozmowach z lekarzami straciłam do nich zaufanie. Nie lubię być tak traktowana.
Po przeczytaniu wszystkich rewelacji zaliczyłam kolejnego doła, ale krótkiego, już bez problemów kręgosłupowych. Przynajmniej miałam pewną wiedzę. Lepiej mieć złe informacje od żadnych, przynajmniej można starać się sensownie i nie po omacku sobie pomóc. Szkoda, że lekarze od początku nie wyjaśnili mi istoty tego schorzenia. Męczy mnie, kiedy traktują nas, jak 5 letnie dzieci. Po prawdzie większość ludzi nie interesuje samodzielne rozwiązywanie problemów, więc coś jest na rzeczy, ale wszyscy chcą być zdrowi. Rzecz ciekawa, żaden z tych lekarzy nie wysłał mnie nawet na dodatkowe badania, żeby skonkretyzować diagnozę i nie kombinował, co z tym zrobić innego poza operacją, Przecież wiedzieli, muszą wiedzieć, że operacja nic nie daje. Chyba, że nie wiedzieli. Znowu powało grozą. Internet jest pod ręką, jak bardzo trzeba mieć głęboko pacjentów, żeby z tego nie skorzystać.
Zwracam honor – dwoje lekarzy dawały mi wyraźne sygnały, że operacja to nie jest najbardziej pożądany kierunek. Uczciwie trzeba przyznać, że zostałam skutecznie zniechęcona, ale nie dostałam żadnego rozwiązania alternatywnego. Nie mieli mi nic do zaproponowania. Medycyna nie na wszystko ma pomysły.

Dieta dr Dąbrowskiej

Zasiedzenie się w domu i brak ruchu poskutkowały problemami ze stawami skokowymi, dopadły mnie chroniczne skręcenia. Od jesieni 2012 co miesiąc albo dwa jedna kostka wyglądała jak dynia. Łapałam każdą najmniejszą dziurkę w chodniku i starannie zrywałam sobie wiązadła w stawie skokowym. Z bólu mniej chodziłam, stosowałam okłady i bandaż albo stabilizator lepszej jakości. Poza tym dwa miesiące nie wychodziłam z domu, bo nie miałam butów na zimę, kolejne pary kupowane za ciężkie pieniądze okazywały się nieskuteczne i pogarszały stan. Smuty lubią się najadać dobrościami. Skutek był taki, że sporo utyłam.
Psychicznie się trzymałam -> wizualizacje. Poza tym odczuwałam coraz bardziej upierdliwy brak pieniędzy.
Zrezygnowałam w XII 2012 r. ze znachorki, z operacji i z medycyny. Po zapoznaniu się z tematem w Internecie (przed czym przestrzegają wszyscy lekarze, również ci którzy zostawili mnie praktycznie bez pomocy) zdecydowałam się na hardcorową dietę dr Dąbrowskiej. W wielu schorzeniach wielu ludziom pomogła, więc chciałam sprawdzić, czy może zadziała u mnie.
Co się je na tej diecie, dowiedzieć się można na stronie dr Dąbrowskiej – je się pusty błonnik, jak najmniej kalorii, jak najwięcej „wiórów” ;)  Na stronie jest adnotacja o prawach autorskich, żeby nie kopiować nawet jej fragmentów, odsyłam zatem, tu jest opis leczniczej diety: ewadabrowska.pl
Chciałam urżnąć łeb moim guzkom, których w międzyczasie zrobiło się po kilka na obu podeszwach. Tego nie widać na zdjęciu, ale w dotyku dawało się wyczuć malutkie grudki z opuchlizną naokoło schowane głęboko pod skórą. Zwłaszcza na lewej, guzki układały się w podłużną wypukłość wzdłuż linii rozcięgna. Boleśniej dokuczała mi teraz prawa stopa. Ciężko było chodzić. Największy guz na prawej stopie był sterczący, bolesny w dotyku i twardy. Właściwie to bolało mnie już zawsze po wyjściu dłuższym niż wyrzucenie śmieci plus miałam kłopot z tymi skręceniami i zrywaniem wiązadeł.
Oto fotki moich stóp 31 marca 2013
Lewa
LewaPrawaPrawa
Niby nic, maleństwa, a upierdliwe jak czort.
Na leczniczej warzywno owocowej diecie dr. Dąbrowskiej byłam w lutym i maju. Przerwę w marcu i kwietniu zrobiłam, żeby nieco odpocząć, bo to było bardzo męczące. W czasie przerwy starałam się żywić jak najwięcej surowymi rzeczami i nie jadłam produktów wysoko-przetworzonych łącznie z chlebem. Dieta oczywiście ściśle wegańska z wykluczeniem wszystkich produktów odzwierzęcych i glutenowych. Wszystko z wiarą w lecznicze możliwości diety, co już kiedyś u mnie zadziałało bardzo pięknie w innych sytuacjach.
Przez maj stosowałam też metodę dr Clark na pozbywanie się pasożytów (łącznie z tym całym Zapperem – na wszelki wypadek, chociaż przekonania nie miałam). Jadłam codziennie kilka razy przed posiłkami piołun (jedna łyżeczka), mielone goździki (ćwierć łyżeczki) i liście orzecha włoskiego (ćwierć łyżeczki) popijane dużą ilością wody. Cały czas wizualizacja 2 razy dziennie i poranne ćwiczenia bez używania nóg, co by nie zwiotczeć całkiem od siedzenia w domu. To wszystko nie pomogło.
Generalnie był jeden wielki plus – poleciało mi 8 kilo w dół, co już samo było ulgą dla stop. Ludzie, jeśli jest problem z kończynami – pierwsze co trzeba zrobić to zrzucić kilogramy!!! Zrzucenie nawet 10 kilowego plecaka to nieoceniona ulga dla nóg.

Głodówka

Skoro dieta mi nie pomogła, stwierdziłam, że to może być dobre przygotowanie do głodówki i 6 czerwca podjęłam 14 dniową.
3. i 4. dzień głodówki były straszne. Nie będe opisywać szczegółów. O głodówkach leczniczych proszę sobie poczytać w odpowiednich źródłach.
W trakcie miałam ciepłą opiekę rodziny, wszyscy się o mnie troszczyli, ciągle dzwonili i pytali się, jak i czy żyję. Nie było nikogo w domu oprócz mnie i miałam ciszę i brak zapachów w kuchni. Nikt nie dzwonił sztućcami. Super warunki.
Oczywiście codziennie tak, jak przez ostatnie pół roku, pracowałam z wizualizacją mojego zdrowienia. Deadline na zdolność biegania było ustawione na 15 lipca 2013. Wymyśliłam ten termin jeszcze w zimie, kiedy zaczęłam stosować dokładniej metody pani Wegener.
Wieczorem 4. dnia miałam dosyć i zaczęłam się wręcz rozpaczliwie modlić o poprawę, bo miałam już wszystkiego dosyć. Dobry moment wybrałam. Obudzilam się 5. dnia w dobrym samopoczuciu i stwierdziłam, że moje guzki z kamyczków zamieniły się w miękkie gumowate narośle, które nie bolały przy naciśnięciu i ładnie poddawały się naciskowi. To był sukces, którego jednak jeszcze wtedy nie doceniłam, bo prawą nogę miałam po dosyć poważnym skręceniu w stabilizatorze i nie mogłam nawet stanąć na palcach, żeby sprawdzić, na ile guzy są wrażliwe.
W czasie głodówki bardzo ćwiczyłam i niestety dorobiłam się zapalenia stawów barkowych, prawy trochę gorzej niż lewy. Uniemożliwiło mi to przez dłuższy czas ćwiczenia. Czyste wariactwo. Nie lubię takich sytuacji, bo moja pogłodówkowa wiotkość jest irytująca, ćwiczenia by mnie wzmocniły, a tu klops: prawa stopa w stabilizatorze, a ramiona nie mogą podnieść się do góry, totalne kalectwo.
Głodówkę zakończyłam 12 czerwca, czyli po 6 dniach, nie po 14. Jak się okazało użyłam w pewnym momencie złej wody, była zbyt mineralizowana i dlatego mój żołądek oszalał, zaczął się tak zachowywać, że musiałam przerwać głodówkę. Teraz jestem mądrzejsza i już mi się to nie przytrafi. Od 12 czerwca powolutku zbliżałam się do normalnego mojego wegańskiego zdrowego jedzonka. Raz w tygodniu robiłam jednodniową głodówkę. Chyba mój organizm tego potrzebuje, przyzwyczaił się i kiedy jej nie robiłam, czułam się, jak nadmiernie nadmuchany balon. We wszystkich religiach zalecają posty i już wiem, dlaczego. Wielowiekowa mądrość za tym stoi.
13 lipca raniutko biegłam na paluszkach naokoło osiedla radując się moimi „zdrowymi“ stopami. Potem chodziłam na paluszkach po domu, wykonywałam różne sympatyczne i wymagające ćwiczenia na usprawnienie stawu skokowego, które znalazłam w necie i symulowałam skoki na skakance. Wszystko to były rzeczy, których nie mogłam robić przez ostatni rok i wszystko grało! Guzy nie rosły, nie bolały, nie puchły, chociaż były, ale nie takie napięte i bolesne. w zasadzie były sobie tak, jakby ich nie było, zupełnie nieinwazyjnie, czasami tylko po większym zmęczeniu i wysiłku czułam przez dłuższą chwilę lekki dyskomfort. Szok i wielka radość!
Sukces już był: najważniejsze, że mogłam  poruszać się bez problemu, 19-go lipca nawet wystąpiłam na obcasach :-D Rzecz absolutnie nie do pomyślenia przez ostatnie 14 miesięcy! Niestety po tych obcasach zaczęło nieco boleć. W każdym razie wiedziałam już, że znalazłam sposób i wiedziałam, że będę musiała jeszcze trochę pożyć z moimi glutowanymi guzami i głodówkami. To wszystko było nieważne. Grunt, że odzyskałam sprawność i wiedziałam, że sobie już poradzę. Światełko w tunelu!
Ucieszona możliwościami przestałam korzystać z komunikacji miejskiej na krótszych dystansach. Wszędzie chodziłam na piechotę i porobiły mi się bolesne odciski, moje stópki zdecydowanie odzwyczaiły się do chodzenia. Księżniczka na ziarnku grochu – to ja ;) Teraz przydały się kupione rok temu żelowe wkładki.
Byłam bardzo szczęśliwa. Po roku niewiadomej, po roku okropnych smutnych myśli i braku perspektyw nagle zajaśniało mi w duszy. Nadzieję i chęć pomagania sobie miałam cały czas, tylko bardzo źle zniosłam brak perspektyw rozsnuty mi przez lekarzy.
Dlatego to wszystko tu opisałam, żeby inni wiedzieli, że można.
I to właściwie koniec mojego pisania. Mogę jeszcze od czasu do czasu napisać o moich kolejnych głodówkach i pokazać na kolejnych zdjęciach jak znikają guzy.

Co zawdzięczam mojej chorobie?

1. Szczęście. To wielkie szczęście być zdrowym. Nie ma innych powodów, reszta jest nieważna. Uczucie wdzięczności i radości wylewa się ze mnie ekspresyjnie i bezustannie.
2. Codziennie ćwiczę. Wytworzyłam nawyk i przy nim trwam. Właściwie nie wytworzyłam, przed urodzeniem dzieci ćwiczyłam dwa razy dziennie jogę. Przypomniałam sobie.
3. Raz w tygodniu post jednodniowy, raz na dwa miesiące 3-7-14 dni. To nowa ważna higieniczna tradycja i tak będę trzymać już do końca. Nie ma zmiłuj, nad uruchomionym kiedyś mechanizmem trzeba czuwać i trzymać rozpasanie nowotworowe na krótkiej smyczy.
4. Wizualizacja – ciągła praca nad sobą, przynajmniej dwa razy w ciągu doby koniecznie relaks i praca nad aktualnym tematem. Teraz wchodzi na taśmę temat mojej pracy twórczej. Umiejętność wchodzenia w określony sposób w swoje problemy, aby je rozwiązać, to wielka rzecz, posiadłam ją i będę wykorzystywać
5. Solidnie przewertowałam swój system wartości oraz moją własną koncepcję na siebie samą i deczko to przekonstruowałam. Szczegółów wam oszczędzę, ale na pierwszy plan wyszła oczywiście kwestia finansowa, po długiej bezczynności worek z zasobami jest wypełniony jedynie przeciągiem i dudni w nim wielokrotnie odbijane echo: “NIE MA”. Czas się tym zająć. Spodobało mi się bardzo zajęcie związane z chodzeniem i przebywaniem na powietrzu, bo ostatnio opiekowałam się ślicznym i rozbrykanym labradorem koleżanki. Namierzyłam zatem nowy zawód: petsitter. Mam nawet referencje!
6. Wiem kto jest dobrym i kochającym mnie człowiekiem, kto się pytał, interesował, okazywał mi troskę i empatię. Kto pomagał albo chciał pomóc. Wszystkie te osoby zamieszkały w moim sercu. Moje serce jest pełne! Jednostki bezwartościowe wylądowały na poboczu.
7. Nabrałam nawyku kupowania wszystkiego przez Internet. W pewnym stopniu to pozostanie, bo jest bardzo wygodne.
8. Nabrałam jeszcze większego dystansu do medycyny i lekarzy
9. Jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że sposób w jaki traktujemy nasz przewód pokarmowy to zasadnicza sprawa dla naszego zdrowia.

Wczoraj pobiegłam

Pobiegłam. Nie mogę ćwiczyć po tym, jak gwizdnęłam na lodzie. Jest mały problem ze stłuczonym ramieniem, gwizdnęłam na lewy bark. Więc pobiegłam. Tak dobrze się czułam, że musiałam. Czuję się z tym świetnie. Kiedy człowiek się rusza, znaczy że żyje!
Pozostałość po guzie lekko obrzmiała, ale nie boli przy chodzeniu i nie rośnie. Alleluja! Pobiegłam po raz pierwszy od dwóch lat, pomimo, że rok temu nie wierzyłam, że to będzie kiedykolwiek możliwe. Skutki na podeszwie są podobne jak przy kilkugodzinnej wycieczce albo dźwiganiu bardzo ciężkich zakupów. Ujdzie wyżyć.

Co ja robię?
– Trzymam dietę wegańską ostro higieniczną (prawie zero produktów przetworzonych, prawie zero glutenu, prawie zero używek, często kupuję produkty ze sprawdzonych źródeł lub z certyfikatem), nisko tłuszczową, przekonsultowaną z dietetyczką.
– Trzymam wagę na stałym, odpowiednio niskim i najwygodniejszym dla moich kończyn poziomie (waga jest w codziennym użyciu, a jakże)
– Raz w tygodniu 24 godzinny post o wodzie.
– Suplementuję oprócz B12 i D2 również jakieś wapno i kurkuminę, o której tu pisałam.
– Codziennie dwa razy ćwiczę przez pół godziny relaksujące oddechy i medytację z wizualizacją, którą sobie sama ułożyłam na podstawie sugestii pani Wandy Wegener (przeczytałam jej książkę na ten temat). Wizualizacja przebiega tak: relaks, wejście w pewne określone sytuacje i wyobrażanie sobie ich, w tym praca nad sytuacją obecną i w wybranym momencie czasowym w przyszłości („dedlain”), pozytywne zamknięcie procesu. Obecnie nie pracuję nad tematem zdrowia, skupiłam się na pracy. Tak będzie do 30 III tego roku, potem zajmę się znowu zdrowiem.
– Unikam toksycznych ludzi i męczących sytuacji.
– Pracuję zgodnie z zasadą przyjemności (co się nie przekłada na zarobki, ale nie żyje obecnie dla pieniędzy, więc olać to)
– Choroba – jak się cofnęła po głodówkach tak stoi w miejscu albo delikatnie się cofa dalej.
– Używam tylko naturalnych kosmetyków, minimalizuję skład chemiczny do minimum.
– Już mogę pozwolić sobie na noszenie butów o twardej podeszwie, to nietrafione zakupy, które – kiedy moje guzy były aktywne – leżały nieużywane w szafie. Ale są to w dalszym ciągu buty z amortyzacją przeznaczone do biegania, nie balerinki czy zwykle kozaki.
Jest dobrze, będzie lepiej."
Blog Sylwii z dalszą częścią szczęśliwej opowieści : https://re6eli0.wordpress.com/
A tu pyszna kuchnia Sylwii : https://mojweganski.wordpress.com/

Krysia

Sunday, January 01, 2012

"Moja historia - instynkt samozachowawczy

"Wiedza jest procesem piętrzących się faktów;
mądrość tkwi w ich uproszczeniu "- Martin Fischer

Wg. medycznej wiedzy, ponad 20 lat temu powinnam przejść chemioterapię. Nie skorzystałam z chemii. Kuracje ziołowe przywróciły mi całkowicie zdrowie o czym już wspominałam parokrotnie.
Poza tym powinnam dzisiaj poruszać się na wózku inwalidzkim lub mieć sztuczne biodra. Mimo, że lat mi przybywa, jestem już w kategorii osób tzw. po 60-tce, poruszam się sprawnie i co najważniejsze bez bólu i bez sztucznych bioder.
Dawno przestałam słuchać ślepo decyzji autorytetów medycznych, kieruję się również własną intuicją i wiedzą opartą na sprawdzonych metodach naturalnych. Autorytetów medycznych absolutnie nie podważam, mam swój osobisty, duży szacunek do służby zdrowia, ale nauczyłam się ważnej lekcji -
to ode mnie zależy bardzo dużo, więcej niż od lekarzy w temacie mojego zdrowia. 

"Widziałem wiele ludzi umierających z głodu, lecz z powodu jedzenia - tysiące" - Benjamin Franklin

Miniony rok był dla mnie rokiem w którym popełniłam sporo błędów, i zamierzam w tym roku wyciągnąć z tego wnioski. Będę również o nich pisać w ciągu roku.
To by rok pełen trudnych doświadczeń... może to moje 7 lat chudych., a może inne przyczyny.
 Nie narzekam, cieszę się, gdyż wszystko co doświadczamy tak naprawdę czemuś służy.

'Trudne doświadczenia to najlepsze lekcje".

Podstawowy mój zeszłoroczny błąd to właśnie jedzenie (ale nie tylko)... Gdy byłam ciężko chora, ponad 20 lat temu, surowe jedzenie było moim jedynym lekarstwem + zioła. Nie miałam pokus, jadłam surowe, nieprzetworzane jedzenie, głównie owoce, i wcale nie tak dużo jak często dzisiejsi raw guru sugerują. Na gotowane nawet nie mogłam patrzeć. Tak się stało z powodu choroby. Surowe smakowało mi jak nigdy wcześniej.
Szczerze powiedziawszy z powodu choroby, spontanicznie, instynktownie, od razu przeszłam na surowe, bo tylko takie mi smakowało, jak już wspomniałam. 

To był instynk samozachowawczy.

Zdrowiałam, aż w końcu miałam tyle energii i siły życiowej, ile nigdy w młodych latach nie miałam. Czułam się super, mój lekarz bardzo się cieszył z moich wyników badań, jakie przez rok musiałam regularnie, co miesiąc robić. To był bardzo dobry lekarz, do niczego mnie nie zmuszał, leków nie przepisywał ! (co było bardzo dziwne), a w momencie bardzo złych wyników skierował mnie na Onkologię do Warszawy, gdyż nie chciał niczego zaniedbać. Szpital Onkologiczny w końcu, po paru moich wizytach zadecydował, że powinnam poddać się chemioterapii. Faktycznie wyniki mi się pogarszały, czasem była mała poprawa...
To nie była łatwa dla mnie decyzja. Ale jak widać jestem i piszę tu teraz, czyli bardzo dobra decyzja.

Tak bardzo się cieszę, że nie pobiegłam na chemię bo taka była recepta na mojego cancera/raka.
Dopiero po trzech miesiącach (albo może powinnam powiedzieć - już po 3-ch miesiącach) odpowiedniego jedzenia i picia ziół (przepisanych przez wspaniałego zielarza) poczułam pierwsze oznaki powrotu do zdrowia i moje wyniki zaczęły w końcu być trochę lepsze. Pojawiła się pierwsza iskierka nadziei. Później z każdym miesiącem był duży skok w kierunku zdrowia. Aż w końcu moje wyniki były, jak mój lekarz okreslił dużo lepsze niż przeciętnej tzw. zdrowej kobietyJeśli do roku nie nastąpi nawrót choroby - mój lekarz orzekł - to znaczy, że jestem zdrowa. Gdyby później pojawił się jakiś raczek, to byłby z innej przyczyny. 

Minęło juz ponad 20 lat i jest wszystko ok.

Dodać muszę, że moim celem nie jest sugerowanie jakiejkolwiek metody leczenia lub od niej odciąganie. Każdy jest inny i każdego sytuacja jest inna.
Radzę tylko, aby w trudnej sytuacji, np. operacja, chemia - przed podjęciem decyzji zasięgnąć opinii przynajmniej jeszcze jednego lekarza i dobrego lekarza med. naturalnej. Lekarz też człowiek i może się mylić.
Takie były Początki...
W moim przypadku tak było. Lekarka prowadząca mnie twierdziła, że z moim zdrowiem jest wszystko bardzo dobrze, mimo, że ja czułam, że coś jest nie tak. Z każdym tygodniem, a później już dniem, sił witalnych mi ubywało, czułam, że życie ze mnie uchodzi. Straciłam apetyt i straciłam ochotę na dalsze życie. W brzuchu wyczuwałam jakiegoś guza. Piłam tylko wodę, jedzenie przestało mnie interesować. W końcu jabłka mi przypadły do gustu, tylko jabłka nie powodowały we mnie mdłości. Jedno jabłko mogłam jeść cały dzień, a duże nawet dwa dni. W końcu na kolejnej wizycie pani doktor (nazwę ją Businesswoman) przepisała mi cudowne tabletki na tzw. menopauzę, które miałam zażywać do końca życia. Miałam 40 lat. Tabletki zaczęłam zażywać. Po tygodniu wyrzuciłam je do kosza, doszłam do wniosku, że nie mam najmniejszej ochoty bawić się w lekomanię do końca życia, i czułam, że przyczyna moich dolegliwości jest całkiem inna. Na kolejnej wizycie, pani doktor przepisała mi cudowne witaminki i miało być dobrze. Z receptą w ręce opuszczałam gabinet słynnej p. Businesswoman. I wtedy stało się coś bardzo dziwnego. Nagle jakaś Siła Wyższa zatrzymała mnie i kazała wrócić do gabinetu.
Tak, wierzę, że to była Siła Wyższa, gdyż ja zawsze poważnie traktowałam zalecenia lekarzy i nie przyszło by mi do głowy podważać decyzję lekarza. W tym wypadku było inaczej. Wróciłam do gabinetu i oświadczyłam p. doktor, iż czuję, że coś jest nie tak ze mną, zdecydowanie proszę o dokładne zbadanie mnie.
Tabletek i witaminek nie będę zażywać, bo nie ich brak jest przyczyną mojego ubytku sił. Dodam, że nic mnie nie bolało, jedynie uchodziło ze mnie życie. Byłam coraz słabsza, chudsza, moje oczy zaczęły dziwnie wyglądać, jakby chciały wpaść do głowy. Bólu jednak  - zero.
W końcu pani doktor, zdecydowała odesłać mnie do szpitala i zrobić badanie komputerowe. Zadzwoniła do szpitala, i poprosiła, żeby mnie przyjąć i zrobić badanie natychmiast.
Lekarz szpitalny najpierw mnie obadał i też stwierdził, że wszystko ze mną jest ok, nawet bardzo ok. Sugerował menopauzowe symptomy. To normalne.
Zadowolony, optymistycznie nastawiony zaczął mnie badać komputerowo. Zauważyłam, że twarz mu się zmieniła, jakby go zamurowało.... Ostatecznie orzekł, że muszę zostać w szpitalu i poddać się natychmiastowej operacji, guz jest zbyt duży, dziwne, że jeszcze nie pękł.
No to pięknie. Mogłam dalej łykać witaminki....

Zabieg zrobił mi lekarz o którym wcześniej wspominałam, cudowny, roztropny człowiek. Wystarczyło, aby mu się ręka zatrzęsła i skalpelek polecial za daleko, wykrwawiłabym się na śmierć. Jednak tak się nie stało. Operacja się udała, ja natychmiast poczułam, że siły życiowe odwrociły kierunek, już mi nie uciekały.. Poczułam znów życie i chęć do życia.
Do pełnego wyzdrowienia droga jeszcze była daleka.

Do mojego cudownego lekarza chodziłam regularnie na wizyty.
Pojawił się problem, gdyż moje wyniki zaczęły się psuć, komórki rakowe osiągnęły 4 stopień i nie miały ochoty opadać. Mój cudowny lekarz nie chciał sam zdecydować o chemioterapii. Zaproponował Warszawę, chciał wiedzieć jaka będzie decyzja szpitala onkologicznego.
O tym już pisałam powyżej. Dodam tylko, że gdy w końcu szpital onkologiczny zdecydował, że powinnam wziąć chemię, poprosiłam, żeby mi dali tydzień czasu pobyć w domu. Tak więc za tydzień miałam przyjechać na chemię...
Mój mąż podjął męską decyzję (dzięki mu za to!), zanim rozpocznę chemioterapię odwiedzimy znanego nam, świetnego zielarza. Nie podaję tutaj nazwisk lekarzy, ani nazwiska słynnego zielarza (oczywiście mogę podać, jeśli ktoś bedzie potrzebował), aby bez upoważnienia nie robić reklamy. Poza tym, z życia wiem, że nie każdy każdemu odpowiada. Np. moja znajoma pielęgniarka odradzała mi wybranego przeze mnie lekarza do wykonania zabiegu. Twierdziła, że to nie jest dobry lekarz, długo się zastanawia, szuka w książkach przed podjęciem decyzji, prawie nie przepisuje leków. Sugerowała mi inne, bardziej znane nazwisko. Na szczęście mój wybrany lekarz przypadł mi do gustu z jego metodą 'długiego zastanawiania się' i nie miałam ochoty na zmianę na bardziej popularne nazwisko.
Wracając do tematu, mój znajomy, bardzo doświadczony zielarz, po sprawdzeniu mojej historii choroby, zdecydowanie powiedział - nie jest Ci potrzebna chemia. Zioła Ci pomogą. Gdyby było inaczej to bym Ci powiedział.
 Dodam, że zielarz ten nie zajmuje się odciąganiem ludzi od lekarzy i od chemioterapii. Zajmuje się przede wszystkim wzmacnianiem, oczyszczaniem organizmu po chemioterapii i po innych lekarstwach. Naprawdę jest świetnym fachowcem z długoletnią praktyką w kraju i zagranicą.
Uszom nie wierzyłam. Ani chwili nie zastanawiałam się, czy ma rację czy może się myli. Chemii się bałam okropnie. Dość się napatrzyłam i nasłuchałam czekając na kolejne badania w kolejkach na Onkologii.
Przepisane zioła stosowałam bardzo skrupulatnie. Prawie do 3-ch miesięcy nie było gorzej, ale i nie widać było postępu. Po 3-ch miesiącach postępy szły już szybkimi krokami.
A resztę już pisałam wcześniej.

"Zacznij od robienia tego, co jest niezbędne, następnie rób to co jest możliwe, pewnego dnia zauważysz, że robisz to, co jest niemożliwe" - św. Franciszek z Asyżu"

Krysia ma się dobrze i prowadzi bloga .
Blog Krysi: http://flyashighaseagles.blogspot.com/

A w tym miejscu Krysia pisze co robi aby dalej zachować zdrowie :  http://flyashighaseagles.blogspot.com/2012/01/aby-niemozliwe-stao-sie-mozliwe.html

A tu :  http://archiwum.radionafali.com/spectrum/Spectrum_13.12.2012.mp3
można Krysię nawet usłyszeć :). w "Radiu Na Fali"

środa, 25 lutego 2015

O blogu

Do założenia tego bloga skłoniła mnie choroba nowotworowa naszego bliskiego i wieloletniego kolegi, który leczy się tradycyjnymi metodami dostępnymi w szpitalach i odrzuca wszelkie metody alternatywne proponowane mu jako równoległe działanie.
Mam tylko nadzieję , że leczenie  które wybrał , pomoże mu powrócić do zdrowia.

Medycyna  ma w zanadrzu wspaniałe rzeczy, kiedy trzeba nagle ratować ludzkie życie, poskładać połamane członki.  Coraz wspanialsza jest diagnostyka.
Ale chciałabym też pokazać , że jest jeszcze druga strona medalu medycyny - naturalna, nietoksyczna, bez skutków ubocznych, która działa , czasami lepiej i silniej od powszechnie nam  znanych terapii.
Moim zdaniem obie medycyny powinny działać wspólnie na rzecz zdrowia ludzkiego, a pacjent powinien mieć wybór  z jakiego leczenia chce skorzystać.

Ja również choruję na poważną chorobę jaką jest RZS , stosuję metody naturalne i wiem na własnym przykładzie, że działają. Mówiono, że do końca życia będę musiała brać leki (tzw.mała chemia-takie jak na raka tylko słabsze) . Od 3-ch lat jestem bez leków. Ale to opowieść na innego bloga, którego prowadzę tu: : http://ulecz-sie-sam.blogspot.com/

Chcę zamieszczać tu historie prawdziwe osób, które pokonały raka wspomagając się naturalnymi terapiami.

Dlatego mam  prośbę do osób, które miały podobne przeżycia o nadsyłanie swoich opowieści na mój adres : e-mail

Niech te historie będą drogowskazem i światełkiem w tunelu dla wszystkich, którzy szukają swojej drogi do zdrowia.

I jeszcze kilka słów zaczerpniętych od Krysi, mądrej kobiety, która przeżyła :
"Radzę tylko, aby w trudnej sytuacji, np. operacja, chemia - przed podjęciem decyzji zasięgnąć opinii przynajmniej jeszcze jednego lekarza i dobrego lekarza med. naturalnej. Lekarz też człowiek i może się mylić."


Życzę wszystkim podejmowania dobrych decyzji.


A Ty , którą pigułkę wybierasz?